Dane wyjazdu:
85.30 km 14.00 km teren
03:41 h 23.16 śr. prędk.
V-max 36.00 km/h
  • Suma podjazdów 60 m
  • Temperatura 21.0 °C

    Łazy

    Sobota, 16 lipca 2011 | Komentarze 2

    Jeszcze wczoraj rano ustawiony byłem z Radkiem na przelot całego Kampinosu od Sochaczewa do Warszawy, ale z powodu obfitych opadów tego mokrego badziewia w ciągu tygodnia, ostatecznie odpuściliśmy. Taplanie się w błocie i pływanie w jeziorach z kałuż nam się nie uśmiechało. No ale jednak jechać gdzieś trzeba było. W końcu sobota, całkiem ciepło i wreszcie nie pada. Wybór więc padł na wieś Łazy w powiecie piaseczyńskim, gdzie odwiedziliśmy naszych ziomków i pomogliśmy im że tak powiem, zrobić coś pożytecznego dla ogółu.

    Wiatr dziś mocno zachodni, przez co w jedną stronę klasyczny mordewind uprzykrzał nam drogę. W dodatku chcąc skrócić trochę trasę, wpieprzyliśmy się w aleje błotne, przez co pieczołowicie wyczyszczony rower po zeszłotygodniowej obowiązkowej kąpieli błotnisto-wodnej, znów został ozdobiony znakiem wybryku natury. Powrót już samodzielnie lekko zmodyfikowaną trasą i przede wszystkim przeważnie z wiatrem, dzięki czemu podniosłem średnią i swoje morale. Już nawet myślałem, żeby wydłużyć trasę o te 15-20 km i zaliczyć pierwsze w tym roku 100 km, ale rodzący się w bólach głód, skutecznie mnie do tego planu zniechęcił. Szkoda.



    Z ciekawostek. W Łazach znajduje się maszt nadajnika radiowego o wysokości 335 metrów, co czyni go szóstą co do wysokości budowlą w Polsce. Zaś do roku 1962 była to najwyższa budowla w Europie. Zawsze chciałem zobaczyć go z bliska.


    A to już Zgorzała na powrocie. Niezwykle piękna, wybitnie alkoholowa nazwa tej urokliwej podwarszawskiej wioski, oraz widok na dałntałn, czy tam skajlajn Warszawy, wyłaniający się z nad pola kapusty. Swojsko.


    Dane wyjazdu:
    36.20 km 0.00 km teren
    01:33 h 23.35 śr. prędk.
    V-max 32.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 24.0 °C

    TVN to dzieło szatana

    Niedziela, 10 lipca 2011 | Komentarze 0

    A no bo obiecali dziś rano, że zacznie lać u nas dopiero koło 14:00. W rzeczywistości ściana wody przedstawiła mi się już przed południem, kiedy byłem hen hen od domu. Także tego... od dobrych dwóch lat nie zmokłem tak jak dzisiaj. Ale na swój pokrętny sposób fajnie się jeździ w deszczu. Praktycznie bez hamulców, bo jak się okazuje moje Hayesy nie są wodoodporne. Bez tysięcy niedzielnych baranów na ulicach i ścieżkach. Fakt, że przemoczony do suchej nitki, ale w zasadzie to było mi już wszystko jedno czy wjeżdżam w wielką kałużę, jezioro czy morze. Nie ma to tamto, piękny lipiec mamy tej jesieni.

    Kategoria city


    Dane wyjazdu:
    53.34 km 0.00 km teren
    02:13 h 24.06 śr. prędk.
    V-max 38.50 km/h
  • Suma podjazdów 50 m
  • Temperatura 28.0 °C

    ale wkoło jest wesoło

    Sobota, 9 lipca 2011 | Komentarze 4

    Przełamania się pogody ciąg dalszy. Wreszcie piękna, słoneczna i upalna sobota. W dodatku wolna od obowiązków wszelakich. Można było od rana leżeć wentylem do góry, jeść, pić, opalać się, albo nic nie robić, ale za mną chodził rower i mamrotał coś w stylu, "weź mnie gdzieś". No więc wziąłem. Trasa wokół miasta inspirowana po części nieistniejącą obwodnicą centrum, a także improwizacją lotną niżej podpisanego. Teraz piję drugiego zmrożonego Desperadosa i kuźwa jest mi dobrze.

    Kategoria city


    Dane wyjazdu:
    19.14 km 0.00 km teren
    00:43 h 26.71 śr. prędk.
    V-max 35.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 21.0 °C

    prr... szalony

    Czwartek, 7 lipca 2011 | Komentarze 1

    No to dałem do pieca. Ponad tydzień pieprzonych opadów i jesiennej zawieruchy w lipcu tak mnie wkurwiło, że gdy wreszcie wyszło dziś słońce, czym prędzej po pracy wsiadłem na rower by wyładować się fizycznie i emocjonalnie na swojej 19 kilometrowej treningowej pętli. Efekt końcowy mnie przerósł. O ponad minutę poprawiony swój dotychczasowy najlepszy czas. W tej pętli nadal tkwi ogromny potencjał. Nie ma bata, kiedyś zejdę poniżej 40 minut ;)

    1. 43m26s - 19,14km
    2. 44m39s - 19,13km
    3. 45m06s - 19,26km
    4. 45m44s - 19,42km
    5. 45m36s - 19,18km
    6. 45m48s - 19,29km
    7. 46m26s - 19,64km
    8. 46m39s - 19,57km
    9. 46m32s - 19,33km
    10. 46m34s - 19,30km
    Kategoria trening


    Dane wyjazdu:
    31.78 km 6.00 km teren
    01:17 h 24.76 śr. prędk.
    V-max 47.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 22.0 °C

    Tysiąc

    Czwartek, 30 czerwca 2011 | Komentarze 3

    Mówi się, że prawdziwy mężczyzna w swoim życiu powinien spłodzić syna, wybudować dom i zasadzić drzewo. A ja uważam, że powinien stawiać przed sobą bardziej ambitne cele. Np. powinien przejechać rowerem przynajmniej tysiąc kilometrów :D

    Także tego. Jako że dziś ostatni dzień czerwca, chciałem jeszcze w tym miesiącu pyknąć te brakujące 31km do tego mojego pierwszego tysiaka w sezonie. Niby nie wiele, a cieszy. Tak więc prawie co do jednego metra wyliczona trasa zaliczająca warszawskie klasyki. Wisła, jeden brzeg, most, drugi brzeg, podjazd pod Agrykolę, zjazd Belwederską i powrót Siekierkowską rowerostradą i w asyście zachodzącego słońca. Tysiąc pękł w romantycznych okolicznościach przyrody, czas na drugi. Z tego też tytułu i specjalnie dla uczczenia tego niewątpliwie wyjątkowego osiągnięcia w dziejach ludzkości, przechylę sobie idealnie schłodzoną Perłę chmielową, a w tym czasie mój imiennik, Artur Boruc, zaprezentuje wszystkim, jak się robi tysiąc bitów ekhm... ustami. Dziękuję.

    Kategoria city


    Dane wyjazdu:
    53.30 km 45.00 km teren
    02:34 h 20.77 śr. prędk.
    V-max 34.00 km/h
  • Suma podjazdów 30 m
  • Temperatura 19.0 °C

    Wschodnie Przedpola Stolicy

    Niedziela, 26 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Dziś teren. Dużo terenu. Błotko, piach, korzenie, bagna, torfy i wąskie leśne ścieżki. Chyba jagody się pojawiły w lesie, bo sporo ludzi szukało słodkiego szczęścia w krzakach. I nie mam tu na myśli pań lekkich obyczajów, choć na jedną dziś natrafiłem. Uśmiechnęła się do mnie, ale z gadki nici. Nie znam bułgarskiego.
    Zaliczyłem też od Wiązownej kawałek niebieskiego szlaku pieszego tzw. Wschodnie Przedpola Stolicy. Ale raczej rzadko uczęszczany, momentami trudno przejezdny niestety. Jako że zapomniałem dziś aparatu, to tylko wlepiam mapkę poglądową. W rzeczywistości wyszło kilka km więcej, bo trochę się pogubiłem w lesie i musiałem nadrabiać. Jak nasi pooznaczają szlaki w lasach to nie ma uja we wsi.

    Takie o.



    PS.
    Może mi ktoś w kilku prostych i umiarkowanie krótkich zdaniach wytłumaczyć to zjawisko występujące na grafice załączonej poniżej?


    Jakim cudem jestem z takim w sumie nędznym dystansem pierwszy w open w miesiącu czerwiec? Zasadniczo to nawet niezły awans zaliczony, z okolic 4000 na szczyt pudła hie hie.
    Kategoria MPK, las


    Dane wyjazdu:
    43.52 km 10.00 km teren
    01:51 h 23.52 śr. prędk.
    V-max 42.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 23.0 °C

    tour de... likatnie

    Czwartek, 23 czerwca 2011 | Komentarze 3

    Milion razy sobie powtarzałem: Nie będę pchał się w święta i niedziele do miasta na rowerze. A ja i tak głupi dalej swoje.
    W tych dniach, Warszawa oblężona jest przez wszech maści dystyngowanych ujeżdżaczy holendrów prezentujących najnowsze trendy w modzie, oraz przez niedzielnych rowerzystów, którzy z całymi rodzinami podążają na kiełbaskę i lody całą szerokością osiem na godzinę. Mijając dziś te wszystkie miejskie wynalazki zmęczyłem się bardziej niż na świętokrzyskich leśnych podjazdach w zeszłym tygodniu. No ale taki już los mieszczucha.

    Spocząwszy na chwilę na jednej z parkowych ławek ze zdumieniem zaobserwowałem, jak wiele można z tejże jednej perspektywy nacykać interesujących fotek sytuacyjnych. I to zaledwie w przeciągu dwunastu minut.

    T-Mobile. Łączy ludzi?


    Blue Valentine Vs. Green Hornet, szykują się do startu w wyścigu na ćwierć mili


    Borys. Wierny pies vice Ministra Głupich Kroków


    Zdążyłem! Co do sekundy, pięknie wykadrowane, mimo że z niemca. Lata praktyki.


    Zenon Zalewski ps "Szemrany". Ostatni żyjący aktywny partyzant Armii Krajowej ukrywający się w krzakach na Żoliborzu.


    No... ale póki co, skierujmy swe oblicza w stronę słońca.
    Kategoria city


    Dane wyjazdu:
    23.29 km 6.00 km teren
    00:52 h 26.87 śr. prędk.
    V-max 43.00 km/h
  • Suma podjazdów 100 m
  • Temperatura 15.0 °C

    Piździ jak w kieleckim

    Niedziela, 19 czerwca 2011 | Komentarze 6

    Sobota była dniem pieszego pasażera. Zwiedzaliśmy trochę bardziej odległe okolice za pomocą pojazdów o napędzie wybitnie mechanicznym. Rowery odpoczywały. Nasze dupy i nogi również. Tak więc w siodło wsiadłem dopiero w niedzielę, w którą to trzeba było wracać do pieprzonej cywilizacji. Niestety "jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało" i zaczęło piździć jak to w kwieleckim bywa. Popsuło nam to plany dołożenia do całości jeszcze trochę okolicznościowych kilometrów. Skończyło się więc na szybkim dojeździe do najbliższej stacji PKP (16km). Reszta dystansu to już kilometry warszawskie. Też kurwa w deszczu.

    O trasie więc nie ma co pisać. Za to parę słów podsumowania tych 5 dni w Górach Świętokrzyskich. Zasadniczo to wystarczą dwa słowa. Było w pytę. Okolice są wspaniałe na rower. Zarówno dla fanów asfaltu jak i trudniejszych technicznie zjazdów, szutrów i błotka. Na pewno tu wrócę, bo jeszcze wiele przede mną do zobaczenia i przejechania. A teraz garść statystyk.

    1. W pięć dni wypiliśmy ponad 200 butelek piwa, troszkę wódki i kilka butelek taniego okolicznego wina z rodziny tych najtańszych, ale z pewnością nie najgorszych. Spec wyróżnienie dla Wina gruszkowego (jak powszechnie wiadomo, grucha jest najlepsza na wszystko:)). Drugie wyróżnienie, to piwo Trybunalskie miodowe. Co prawda niezupełnie pochodzi ze Świętokrzyskiego, ale jako że jest ono tutaj dostępne w przeciwieństwie do Warszawy, traktuję je jako ich. Jak nie lubię piw miodowych, to to smakowało jak... miód w gębie.

    Aha. Dowód rzeczowy. Nie powiem ile osób to obaliło, żeby rzecz jasna nie zaniżać sobie statystyk. Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce.


    2. Przejechane total: 209,42 km z bardzo słabą z perspektywy nizin społecznych średnią prędkością 19,10 km/h. Zaniżyło mi to w sumie ogólną roczną średnią aż o kilometr, ale srać na to. Warto było pchać ten rower pod górę. Plan minimum więc osiągnięty. Morda zadowolona. Kontuzji żadnych.

    3. Ogłoszenia parafialne. Sprawność własnego roweru najlepiej sprawdzać w górach. Suport pewnie do wymiany. Moje tylne hamulce dobre na niziny, w górach nieprzydatne. Klocki też do wymiany. SPD w górach trzy razy nie. Rowerzystka z Wilkowa trzy razy tak!

    4. Nie wyjebałem się praktycznie ani razu. W tym miejscy pozdrawiam swoich pokiereszowanych i poobcieranych do krwi i kości współtowarzyszy podróży. Wiem że to czytacie :P

    Jeszcze tylko kilka fotencji na zachętę.

    Ruiny zamku w Bodzentynie


    To już zamek Krzyżtopór w Ujezdzie.



    Eh.. już tęsknię


    A teraz twkij tu kurwa człowieku w tym korporacyjnym wykopie przez następne długie tygodnie. Ja tu ginę, mamo!

    Dane wyjazdu:
    39.46 km 16.00 km teren
    01:55 h 20.59 śr. prędk.
    V-max 49.50 km/h
  • Suma podjazdów 260 m
  • Temperatura 22.0 °C

    Pasmo Masłowskie jako Puchar pocieszenia

    Piątek, 17 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Poprzednie dwa dni trochę zmęczyły moich współtowarzyszy w siodle. Choć muszę przyznać, że mnie także. Po pokonaniu w dwa dni, w dodatku w górskim terenie 140 km, jako nizinny mieszczuch, nie czułem się zbyt mocno. Na ten dzień zaplanowaliśmy chyba najtrudniejszą, naszpikowaną najwyższymi przewyższeniami, przy okazji także najbardziej malowniczą trasę prowadzącą na sam szczyt Klasztoru Świętego Krzyża na Łysej Górze.

    Pogoda od rana nie była pewna, mocno wiało, zrobiło się chłodniej i pojawiły deszczowe chmury. W dodatku jeden z kumpli z rozpieprzonym kompletnie siodłem czekał na dojazd naszego wspólnego znajomka, który przy okazji miał mu przywieźć także zapasowe siodło. Czas leciał, pomoc techniczna się spóźniała, piwo lało się strumieniami, a weselny klimat reszty niezroweryzowanej bandy zniechęcał do wsiadania na rower. No ale jednak po to tu przyjechałem, żeby cierpieć, nie tylko alkoholowo hehe.
    Ruszyłem więc w trasę sam. Zrezygnowałem (niestety) jednak z wyprawy na Św. Krzyż. Obrałem azymut na trochę krótszą, bliższą i nieco niższą trasę prowadzącą na równie trudne szczyty dla roweru Pasma Masłowskiego.



    Najpierw ostry podjazd na Dąbrówkę (441m). Było tak stromo i ciężko, że brałem podjazd w sumie na chyba pięć razy. Czułem kryzys w każdej części mego ciała.
    Szczyt Dąbrówki miałki niestety. Porośnięty drzewami, widoków żadnych.


    Trochę dalej ciut więcej przejaśnień. Na pierwszym planie Radostowa, a za nią Łysica.


    Następny w kolejce, Diabelski Kamień. Także porośnięty, także widoków brak, ale za to trochę hmm... kamieni.


    No i Klonówka (473m). Najwyższy "szczyt" tego pasma na który napalałem się najbardziej. Skusiła mnie wieżą widokową z której rzekomo rozprzestrzenia się wspaniały widok na sąsiednie pasma oraz panoramę Kielc. Wieża, owszem, była...


    Widoki jakieś też.


    Ale to co najlepsze, przykrywały drzewa niestety. Aczkolwiek fragment Łysicy był w sumie widoczny. Za to ani Kielc, ani Św.Krzyża oraz poczucia przestrzeni nie było zbyt wiele.


    Posiedziałem sobie tam jednak na górze przez dłuższą chwilę, komplentowałem spokój i ciszę. Czułem się tam jak we własnej samotni. Żadnej żywej duszy w okolicy. Permanentny spokój i ładowanie własnych akumulatorów w asyście otaczającej mnie przyrody. Pięknie.

    Po zjeździe do poniższej cywilizacji, poczułem że mam jeszcze trochę sił i chęci na dalsze explorowanie okolicy, więc zamiast wracać do bazy, podjechałem sobie jeszcze do pobliskiego zalewu Cedzyna, który przynajmniej według mapy zapowiadał się przyjemnie. Niestety, nie miałem szczęścia. Zalew okazał się wysuszonym do cna zbiornikiem w którym zamiast wody rosła metrowa trawa.



    Skierowałem się więc w kierunku Ciekot. Podjechałem sobie jeszcze asfaltem do Św.Katarzyny, by na powrocie zahaczyć o kolejny zalew w okolicy, w Wilkowie. Tu dla odmiany woda była. I to nawet całkiem fajna, czysta i nadająca się do kąpieli. Opalających się niewiast w bikini jednak nie doświadczyłem niestety. Także ani śladu po jeżdżącej w tej okolicy pięknej rowerzystce, która to mignęła mi przez chwilę dzień wcześniej, oraz na którą wpadli przy okazji niezroweryzowani kumple. Ponoć pomieszkiwała sobie właśnie w Wilkowie i także była z Warszawy. Ja jednak nie znalazłem tu swojej Małgorzaty. No jak pech to pech.



    Tak więc w sumie z byle czego i z braku laku powstała całkiem przyjemna pętelka. Jednak dzisiaj w tym miejscu żałuję, że nie zdecydowałem się na atak Św.Krzyża. Kilometrów wyszło by może z 10-15 więcej, co prawda mocniejsze podjazdy po drodze, no ale dałbym radę. Szkoda. Następnym razem.

    Dane wyjazdu:
    79.70 km 30.00 km teren
    04:20 h 18.39 śr. prędk.
    V-max 51.00 km/h
  • Suma podjazdów 690 m
  • Temperatura 23.0 °C

    Dlaczego w Wąchocku…?

    Czwartek, 16 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Wiecie skąd wzięły się dowcipy o Wąchocku? Otóż władze ludowe chciały publicznie ośmieszyć mieszkańców Wąchocka, którzy tłumnie pod koniec lat 80-tych wzięli udział w pochówku legendy Armii Krajowej, Komendanta Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich AK, Majora Jana Piwnika „Ponurego” zmarłego tragicznie w 1944 roku. Jego prochy zostały uroczyście i w asyście żyjących kombatantów, ludzi Solidarności, harcerzy, biskupów i kardynałów, a także tysiąca mieszkańców m.in. Wąchocka, przeniesione do XII-wiecznego opactwa cystersów w Wąchocku właśnie. Na uroczystościach pogrzebowych, które były przy okazji manifestacją patriotyzmu i buntu wobec systemu, nie było władz ludowych ani milicji, które zmuszone były oddać na kilka dni ten kawałek ziemi w ręce ludu, który upomniał się o swoją historię i dumę narodową.
    Zainicjowanie serii kawałów o Wąchocku i jego Sołtysie, były więc zemstą władzy ludowej, próbą zdeprecjonowania rangi tego pogrzebu-manifestacji i wyśmiania wartości narodowych, które w roku 1988 na chwilę ożyły w tym lokalnym świętokrzyskim społeczeństwie. Postanowiono więc Wąchock ośmieszyć, tak, aby nie kojarzył się z dzielnym Ponurym, lecz z niezdarnym legendarnym Sołtysem właśnie. Oczywiście po latach mieszkańcy Wąchocka polubili te wszystkie dowcipy o nich samych, postawili nawet pomnik Sołtysa, mieli coś swojego z czym byli kojarzeni w całym kraju i co ściągało do nich różnej maści turystów, ale warto też pamiętać, że w Wąchocku znajduje się także pomnik Jana Piwnika, oraz jego prochy i że bynajmniej nie ma tu niczego do śmiechu.

    Jako że na 16 czerwca przypadała rocznica jego śmierci, postanowiliśmy wyruszyć z Ciekot w sentymentalną podróż śladami Ponurego, by na końcu odpalić znicz na jego symbolicznym grobie.

    Trasę wytyczyliśmy sobie dość ambitnie, m.in. przez Pasmo Klonowskie z podjazdami i fajowymi długimi zjazdami.



    Niestety jednemu z kolegów rozpoczynających swoją przygodę w SPD-kach, brak sprawnej umiejętności wypinania się z bloków spowodował, że przy jednym z upadków szlak trafił mocowanie jego siodła. Dojechał tak biedak jakoś do Bodzentyna, lecz na pytanie o najbliższy sklep rowerowy, lokalna społeczność reagowała w dość specyficzny sposób, a najrzetelniejszą odpowiedzią jaką usłyszeliśmy była: „Najbliższy sklep rowerowy to jest proszę ja Panów w Starachowicach”. Czyli kaput. Siodło ewidentnie nadające się na złom musieliśmy jednak jakoś przymocować, żeby znane nam wszystkim antyrowerowe szydercze uszczypliwości znajomych o jeździe bez siodełka nie przykleiły się do nas (tzn. tylko do jednego z nas) na wieki wieków ;) W sukur przyszła nam... taśma izolacyjna. Mocowanie na sztywno a'la MacGyver. Może wystarczy.


    Potem lekka i przyjemna wspinaczka po pięknej drodze na zbocza Pasma Sieradowickiego. Bajka.



    Bodzentyn i wybijający się na pierwszy plan Kościół Św.Stanisława.


    Frajda skończyła się po wjechaniu w sam środek Puszczy Sieradowickiej. Dwanaście kilometrów kocich łbów i piachu po bokach. Długie podjazdy i równie nieprzyjemne w takich okolicznościach zjazdy spowodowały, że po przejechaniu całego odcinka czułem się jak po morderczym kolarskim klasyku, wyścigu Paris-Roubaix.


    Po środku tych kocich łbów w środku lasu znajduje się polana Wykus, która była niegdyś trudną do zdobycia przez hitlerowców bazą partyzantów, którą dowodził m.in. Major Ponury. W tym właśnie miejscu znajduje się dziś miejsce pamięci upamiętniające pomordowanych żołnierzy zgrupowania AK Ponurego i Nurta. Cisza, zaduma, klimat.



    No i w końcu jest Wąchock oraz opactwo cystersów.



    W podziemiach pamiątkowa tablica z pochowanymi prochami Ponurego. Oddajemy mu hołd odpalając kibolskiego znicza.


    Powrót z braku alternatywy niestety tą samą drogą przez te same nieludzkie kocie łby (teraz już wiem, czemu o wiele bardziej lubię psy). Z naszych oczu z pewnością można było wyczytać rezygnację i klasycznego wkurwa. Ale o dziwo mimo późnej pory i zmęczenia, powrót był stosunkowo szybki. Oderwałem się od wolniejszej grupki i samodzielnie dotarłem do bazy w półtorej godziny i zyskując cenny czas na picie zimnego piwa. Boże, jakie ono było dobre...