Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:435.29 km (w terenie 106.00 km; 24.35%)
Czas w ruchu:19:28
Średnia prędkość:22.36 km/h
Maksymalna prędkość:45.00 km/h
Suma podjazdów:110 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:62.18 km i 2h 46m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
42.66 km 16.00 km teren
01:51 h 23.06 śr. prędk.
V-max 33.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 31.0 °C

    To nie jest pogoda dla cyklistów

    Sobota, 27 sierpnia 2011 | Komentarze 5

    Człowiekowi to się nie dogodzi. A to za zimno, za mokro, wieje w twarz, z boku i z podskoku. Piździ za mało w żagle, ale już za mocno na rower. Za ciepło na kurtkę, za zimno na t-shirt, piwo za ciepłe, wódki za mało... i tak dalej.

    No więc zasadniczo bardzo zadowolony z powodu wysokiej temperatury dodatniej za oknem, wyruszyłem dziś sobie do lasu by się zmęczyć okrutnie, lub nawet trochę bardziej. Pięć dni do zasłużonego urlopu mi zostało, rower trzeba więc będzie odłożyć na czas jakiś i zamienić go na łódkę bols. Muszę więc ruchać te kilometry, by do tych przyzwoitych dwóch tysięcy na koniec zbliżającego się okrutnie sezonu zbliżyć choć na centymetr.

    Upał i duchota, ale w moim lesie mikroklimat przedziwny. Woda stojąca po kostki, co i rusz błotko w którym kopuluje się miliony komarów, powietrze siakieś dziwne, no tak dziwnie nie fajnie. Po dyszce lało się ze mnie jak piwo z kranika wczorajszego wieczora. Po dwóch dyszkach odbiłem na prawo i zarządziłem skrócenie trasy w celu absolutnego nic nie robienia. Słowem dezercja. Jebnąłem się ostatecznie na leżaku w krainie mlekiem i piwem cieknącym, wchłonąłem litra złocistego prawie na hejnał i pokąpałem się trochę w słońcu. Taka tam rozgrzewka przed mam nadzieję także słonecznym urlopem. No więc tak to. Kilometrów w sumie mało, ale i tak mi się to opłacało.

    Kategoria las, MPK


    Dane wyjazdu:
    115.96 km 45.00 km teren
    05:56 h 19.54 śr. prędk.
    V-max 39.00 km/h
  • Suma podjazdów 40 m
  • Temperatura 20.0 °C

    sto procent

    Sobota, 20 sierpnia 2011 | Komentarze 36

    Od dobrych dwóch miesięcy umawiałem się z szanownym kolegą Radzisławem na zaliczenie całego Kampinosu na przestrzał z lewa na prawo. Jako, że my faceci, z natury uwielbiamy zaliczać, trasa od Sochaczewa do stolicy przez puszczę, śniła nam się po nocach. Wszelkie ustawki nam z różnych względów nie wychodziły (Radek pewnie uważa, że to przeze mnie, ale oczywiście kłamie). Do gry więc wszedł pan spontan i pani zrządzenie losowe, a raczej na odwrót. Miałem w ten weekend pedałować sobie w zacnym cyklistycznym towarzystwie na północ od Warszawy, również setka kilosów była w planie, by wieczorem wcinać kiełbaski z ogniska i przyjmować do organizmu duże ilości alkoholu. Niestety wczoraj po południu sprawa się rypła i trzeba było szybko łatać dziurę w mym biznesplanie i szukać alternatywy. Szybki kontakt z Radkiem. Ty, robimy ten Kampinos jutro? Robimy. No więc kończ Władziu i robimy.

    Wczesnym rankiem trip pociągiem do Socho City, miasta dziwek i alfonsów (żartowałem). Zimny wiatr, bardzo mocny i odpychający, ale w większości zachodni. Czyli w plecy. Idealnie.


    Klimatyczna kapliczka Św. Teresy. Pstryk.


    A tu piękny i rzadki okaz. Wybryk przyrody. Krzyżówka dęba (drzewa) z ośmiornicą (zwierzę). Taka była impreza.


    Z kolei ten trzystuletni dąb szypułkowy ma za sobą krwawą historię. W 1863 roku carscy kozacy wieszali na jego konarach powstańców styczniowych. Aha. Radek udaje że czyta. To oczywiście mylne pierwsze wrażenie. W rzeczywistości ogląda tylko obrazki.


    Na cmentarzu w Granicy, na którym leży przeszło 800 żołnierzy Armii Poznań i Pomorze zgładzonych przez hitlersynów, w oko wpadł mi niezwykły artystyczny performance o charakterze militarnym.


    Natomiast wszystkie nagrobki ustawione są tu w taki sprytny sposób, że z lotu ptaka tworzą one kształt najpiękniejszego z orłów. Nasz godłowy, bielik. Zdjęcia z powietrza rzecz jasna nie posiadam.


    Chwilę dalej najprawdziwszy dom ze strzechą. Czyli Chata Kampinoska.


    To zdjęcie jest nieco mylne, wszak nie ma na nim błota, stojącej wody po kostki, oraz chmar komarów, które dość często nam uprzykrzały życie, nie mniej jednak w rzadko odwiedzanej zachodniej części Kampinosu, kryje się wiele malowniczych i wspaniałych technicznie odcinków, idealnych na rower. Tu na ten przykład, piękny las sosnowy skąpany w soczystej zieleni. Acz zdjęcie niestety, nie oddaje w całości jego piękna i ogromu.


    Polana w Roztoce. Mniej więcej połowa drogi. Szprycujemy się dodatkową energią wszelaką i podziwiamy pasjonującą rozgrywkę w wietrznego badmintona. Wieść gminna niesie, że zamierzają włączyć tą najbardziej bezsensowną dyscyplinę sportową do programu olimpiad... specjalnych.


    O, nasi tu byli. Cmentarz powstańców warszawskich w Wierszach.


    Polska Walcząca, Arczi fotografujący.


    Do 85 kilometra jechało mi się wprost wybornie. Już na ulicach Warszawy lekki kryzys. Doczłapałem się na czworakach w zasadzie resztkami sił i na odcięciu paliwa. Pieprzony mordewind. No ale słowo stało się ciałem. Pierwsza moja setka od kilku lat. Dzięki Radek za towarzystwo, natomiast mojemu supportowi i korbom serdeczny wielki czerwony w cztery litery. Z dźwięków jakie wydawali przez całą drogę, można byłoby odegrać Cztery pory roku Vivaldiego. Czas na zmiany.

    Dane wyjazdu:
    47.93 km 10.00 km teren
    02:01 h 23.77 śr. prędk.
    V-max 33.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 23.0 °C

    naturalny botoks, czyli jak tanio zostać Angeliną Jolie

    Wtorek, 16 sierpnia 2011 | Komentarze 5

    Się mi długi weekend przeciągnął o dobę. Słońce łaskawie wyszło koło południa to i ja sobie wyszedłem. Książkę postanowiłem w spokoju poczytać w plenerze. Za plener robił mi las kabacki, który w typowy dzień roboczy wreszcie przypomina las. Cisza, spokój, ludzi na palcach jednej ręki można policzyć. Czułem się na tym przedłużonym lekko wywczasie prawie jak Adaś Miauczyński, który sobie w radiu lubi posłuchać, jak to tkwią te chuje w tych jebanych autach.

    No ale ja w sumie nie o tym.
    Przydarzyła mi się w trakcie jazdy rzecz niezwykła. Jadę sobie proszę ja was te przyzwoite dwadzieścia siedem na godzinę, w uszach gra w najlepsze muzyka, a tu nagle z naprzeciwka wylatuje mi na czołowe pszczoła/osa/chuj wie co. Oczywiście dochodzi do zderzenia. Pszczoła/osa/chuj wie co zamachowiec, czy też kamikadze, za cel swojego ataku obrała moją drogocenną jamę ustną. Wleciała do środka i gdy już miałem ją połknąć, jakimś cudem udało mi się ją wypluć na zewnątrz. Jednak ta, za zniweczenie jej mocarstwowych planów, postanowiła pozostawić mi w podzięce swój cenny jad. Słowem jebnęła mnie w górną wargę jop twaju mać. No dramat. Wyglądam jak po wstrzyknięciu dawki botoksu (jeszcze bardziej nie rozumiem tych debili i te debilki które to robią), albo jak po klasycznym strzale w zęby (już chyba wolałbym dostać w ten ryj, przynajmniej honorowo i po męsku), lub jak Angelina Jolie jak kto woli. I weź tu jutro idź do roboty pokazać się ludziom. Chyba kanałami... kurwa. Wybaczcie kolokwializm, ale to zdecydowanie najbardziej dosadne określenie aktualnego stanu rzeczy.
    No ale też mogło być gorzej. Mogła mnie na ten przykład uwalić ta mięgwa gdzieś w gardle. Tak więc morał tej historii jest prosty i powszechnie znany, nie żuj gumy w czasie jazdy, a w wargę nie zostaniesz ujebany.

    No ale piknik mi się mimo wszystko udał. Miałem nawet kanapki.


    Pole wymiotowe. Tylko trzy osoby w zasięgu wzroku. Rzecz niespotykana.


    No a potem moim oczom ukazał się... To chyba babie lato, nie?


    Zdjęcia mojej wargi górnej nie będzie. No wiecie... rozumiecie.
    Kategoria city, las


    Dane wyjazdu:
    74.99 km 5.00 km teren
    03:09 h 23.81 śr. prędk.
    V-max 41.00 km/h
  • Suma podjazdów 70 m
  • Temperatura 22.0 °C

    liznąwszy

    Niedziela, 14 sierpnia 2011 | Komentarze 1

    Zawsze coś - powiedziała zatroskana mama do Jacusia. Zawsze coś, żeby tylko nie załatwiać formalności kredytowych. A przecież dojeżdżają, załatwiają, wystarczy się umówić. Przeżyciowa seria reklam. Pasuje jak ulał do nas samych, bo przecież każdy ma w sobie coś z Jacusia. Wczoraj na ten przykład ja przyjackowałem z rowerem. No mi się nie chciało zwyczajnie, choć też fakt, że nie bardzo mogłem. Potem jeszcze ta burza. Zupełnie bez sęsu.

    Dziś nad ranem kolejne pierdolnięcia za oknem namówiły mnie na odwrócenie się na drugi bok i na spanie ile wlezie. Z roweru pewnie znowu nici. No ale później nastała wiekuista światłość, odczekałem kilka godzin żeby wyschło i pierdut. Myśl nagła i niespodziewana mnie naszła "ale gdzie ty głąbie chcesz jechać?" Taki tam szczegół którym nie zawracałem sobie wcześniej głowy. Coś tam się wymyśli w drodze. No i wymyśliło. W sumie takie byle co. Dojeżdżałem do rozwidlenia, rzut monetą w myślach, orzeł w prawo, reszka w lewo, kant=piwo (zawsze wypadało).
    Dojechałem tak aż do Truskawia, do bram Kampinoskiego Parku Krajobrazowego. I gdy miałem go na wyciągniecie ręki... zawróciłem. No masz ci los. Tak rzadko mam okazję tam dojeżdżać jak w reklamie ING Banku, wszystko przez dużą odległość od mych prawobrzeżnych włości, wypadałoby więc choć nosa wetknąć na chwilę. No ale znam siebie. Wjechałbym w las i by mnie z niego nie wyciągnęli. A wrócić jeszcze jakoś trzeba o siłach. No więc tylko liznąłem Kampinos.

    Też w sumie taka myśl mnie naszła, że chyba przeistoczyłem się w szosowca. W tym roku jak na razie tylko 22% w terenie. Kiedyś unikałem asfaltu, dziś go szukam wszędzie. Nie przeszkadzają mi długie i monotonne proste, obcowanie z furami i studzienkami. Grunt że sucho i w miarę równo. W lesie tylko błoto i jeziora. Mokry lipiec zabił we mnie przełajowca. Kurwa.



    Zawsze gdy tędy przejeżdżam zadaję sobie to samo pytanie


    Duma i chluba mieszkańców Arkuszowej i okolic. Góra, czy też kopiec św. Śmiecia. Całe 144m n.p.m. Widoki pewnie wspaniałe, choć cuchnące.


    W Truskawiu i okolicach nie było nic ciekawego, no może poza skośnooką rowerzystką z naprzeciwka, przyodzianą w hanoiski kapelusz made in Vietnam, czy jak to tam się zwie. Nie miałem jednak pod ręką aparatu. Dalej spodobał mi się górujący nad okolicą kościół w Starych Babicach i chyba tyle.


    Nie wiedzieć czemu wpadło mi w oko.

    ...złociste

    Nuciłem to sobie przez dobrych kilka km. Do czasu kiedy wpadł mi jakiś bzyk przez otwór jamy ustnej. Zawsze coś.

    Dane wyjazdu:
    74.68 km 30.00 km teren
    03:12 h 23.34 śr. prędk.
    V-max 37.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 29.0 °C

    morza szum, ptaków śpiew

    Niedziela, 7 sierpnia 2011 | Komentarze 1

    Od wczoraj miałem przebywać wraz ze swoim bajkiem na gościnnych występach w mazurskich kniejach, w których to komar człowiekowi wilkiem. Miałem już rozrysowane trasy jakie miałem pokonać w cztery dni, nie powiem, dość ambitne i bardzo malownicze. Niestety, ostało się na planach. Z wyjazdu nici, komary muszą więc ciąć w tyłki innych. Ciągnęło mnie jednak nad wodę i w ramach wątpliwej rekompensaty obrałem z rana kurs nad jedyne wodne rozlewisko w okolicach stolicy, czyli Zalew warszawski.. tzn Zegrzyński.

    I cała w żaglach, jak w białej sukience, jak piękny ptak, który zapiera w piersi dech...


    Pięknie dziś wiało. 3 w porywach 4. Wkurw zwiększył się po odebraniu MMSa od żeglującej dziś ekipki znajomych. Gińcie. Oby padało.


    Zastanawiałem się jak opisać to zdjęcie. No i wymyśliłem. Po prostu... Młodość. Czyż nie?


    Dane wyjazdu:
    44.87 km 0.00 km teren
    01:54 h 23.62 śr. prędk.
    V-max 41.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 20.0 °C

    łorsoł baj najt

    Piątek, 5 sierpnia 2011 | Komentarze 4

    Się mi nie chciało dziś pić. Nie, nie jestem chory. Po prostu w pełni świadomy odbiłem od melanżu w ten wieczór, a może nawet i na cały weekend. Bo też ileż można. Wsiadłem za to w siodło i pobujałem się niezobowiązująco po mieście. Trzeba w końcu wyczerpać te baterie w tych święcących lampionach, co to je kupiłem za ciężką krwawicę. Pokonywanie kilometrów w asyście blasku księżyca stanowi miłą odmianę. Mniej się kręci hipsterów na swoich różowych holendrach, bo też w tych Ray Banach po dziadku nie wiele widzą po zmroku. Rodziny ze swoimi dziećmi o tej porze zamiast na całej szerokości chodnika, zajmują sofę przed telewizorem we własnych pieleszach i hałasują najwyżej pod pierzyną. W ogóle wszystkiego jest mniej. Fotek też dziś pstryknąłem mniej, bo i kto by się tym w nocy przejmował. Się rozpędziłem, to tylko mijały mi dzielnice jak tramwaje na Gdańskim. Taka inna ta Warszawa po ciemoku się wydaje. Będę częściej z nią te randewu uskuteczniał i na schadzki umawiał. Taką mam koncepcję.

    Dolny pokład Gdańskiego. Najpiękniejszy, gdy nikt z niego nie korzysta. Wdzięczny obiekt dla pstrykmajsterów. Sześciu ich naliczyłem, choć może było ich tylko pięciu, ostatni wyglądał mi na pospolitego mostowego żula. Choć też... kto mu zabroni zdjęcia robić. Wolny kraj.


    Tam na środku płynie sobie statek. A na statku grała sobie głośno muzyka. Ciekawe, czy na drzwiach od damskiej ubikacji ktoś napisał "głupi kaowiec". Warto też zwrócić uwagę na ledwo widoczny wynurzony obiekt po lewej burcie. Das is Das Boot na gościnnych występach. No mówię wam. Takie hece tylko po zmroku.
    Kategoria city, baj najt


    Dane wyjazdu:
    34.20 km 0.00 km teren
    01:25 h 24.14 śr. prędk.
    V-max 45.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 21.0 °C

    szesnaście

    Środa, 3 sierpnia 2011 | Komentarze 5

    Szesnaście dni bez roweru, to prawie jak dziesięć dni bez mięsa. Siedem dni bez wódki. Cztery bez piwa. Dwie doby bez spotkania na mieście pięknej niewiasty i mniej więcej tyle, co dwanaście godzin bez posuwistej pracy tłoka w cylindrze... ekhm.

    No tak jakoś wyszło. A to lało, a to czasu nie było, a to się ochlałem i cierpiałem przeokrutnie, samochód mi focha strzelił, w pracy zapierdol bo okres urlopowy, generalnie rzecz biorąc, to tak szczerze napiszę, że nie płakałem po lipcu. Chuj nie miesiąc. Już październiki bywają fajniejsze. No ale było minęło. Dziś na przełamanie przeprosiłem się z rowerem. Wyciągnąłem go z otchłani wykopalisk, oczyściłem z pajęczyn i zakopaliśmy topór wojenny na lekkiej wieczornej przebieżce po mieście. W sumie bez historii. Fajnie, ciepło, kilka komarów, czy też innego bzykającego patałajstwa połkniętego w locie, kilka odwzajemnionych uśmiechów rowerzystek z naprzeciwka. Lato. O dziwo jeszcze istnieje.

    Jakieś sześć metrów na lewo od końca kadru siedziała urocza pani o meksykańsko-słowiańskiej urodzie. Tak, istnieją takie cuda w przyrodzie. Czas zainwestować w szerszy obiektyw.


    A to na cześć niedawnej 67 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Romantyczna Warszawa. Semper Invicta, Semper Heroica.
    Kategoria city