Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2011

Dystans całkowity:140.74 km (w terenie 15.00 km; 10.66%)
Czas w ruchu:05:52
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:46.50 km/h
Suma podjazdów:20 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:46.91 km i 1h 57m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
49.70 km 5.00 km teren
02:03 h 24.24 śr. prędk.
V-max 31.50 km/h
  • Suma podjazdów 20 m
  • Temperatura 20.0 °C

    Spaleni innym słońcem

    Niedziela, 25 września 2011 | Komentarze 0

    No tylko wyjrzałem rano po przebudzeniu za okno, tzn nie takie znów rano, bo już 11 była. Plany na dziś miałem wybitnie nierowerowe, no ale te słońce, ta pogoda, kurwa mać, no musiałem choć na chwilę wyjść i zrobić przynajmniej te marne pięćdziesiąt. To pewnie ostatnia, lub przedostatnia ciepła niedziela w tym roku. Na myśl o zawieszeniu roweru na zimowym kołku na cztery czy pięć miesięcy trochę mnie przeraża. No ale póki jesteśmy jeszcze spaleni nieco innym, jesiennym słońcem, trzeba korzystać.

    Tak sobie dziś mniej więcej pojechałem , o.



    Dane wyjazdu:
    50.27 km 0.00 km teren
    02:08 h 23.56 śr. prędk.
    V-max 46.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 17.0 °C

    W morde... wind

    Sobota, 24 września 2011 | Komentarze 0

    W Polsce jak powszechnie wiadomo, przeważają wiatry zachodnie. Natomiast w Warszawie, według moich obserwacji najczęstszym kierunkiem wiatru jest wiatr przeciwny. Czyli mordewind. Nie ważne czy jadę na zachód, północ czy południe, wiatr prawie zawsze wali mnie centralnie w ryj. Mało tego. Gdy jadąc pod wiatr zmienię raptem kierunek jazdy na przeciwny, wiatr często zawraca wraz ze mną. Taki z niego dowcipas. No dobra. Pewnie trochę przesadzam. Ale dziś znowu musiałem zmagać się w sumie z niewielkim z żeglarskiego punktu widzenia wiaterkiem, który mnie irytował przez kilkanaście km i ostatecznie mnie wkurwił na tyle, że postanowiłem zmienić plany jechania dalej na północ i sobie zwyczajnie zawróciłem na południe. I jak bum cyk cyk, wiatr zrobił po chwili to samo. Pieprzony kseroboj.

    I jeszcze mi baterie w aparacie padły, więc zdjęć dziś wiele nie będzie.

    Tak przy okazji. PKP znowu mnie dziś zadziwiło. Warszawiacy dobrze znają temat kolejowego mostu średnicowego znajdującego się przy samym Stadionie Narodowym. Rozpacz i ruina. Miał być na czas EURO odnowiony. Nie wyszło. No dobra, to chociaż go pomalujemy. Warszawiaku, zadecyduj na jaki kolor! Wielka draka w internecie, ankiety na fejsie, głosuj na kolor mostu średnicowego, akcja Maźnij mnie, czy jakoś tak. Bla bla bla i tumany kurzu. Warszawiacy zdecydowali - czerwony. I fajnie. Niech będzie.
    Czas leciał i leciał, minęło pół roku i oto ciach. PKP wreszcie zabrało się rewitalizację mostu.

    Uwaga.

    Najpierw fotencja z daleka. No jak nic, faktycznie czerwony, no ale coś tu nie gra...


    Podjeżdżam bliżej... no żesz w mordę.. wind.


    To nie farba. To plandeka. Zwykła reklamowa siatka. Pierdolona Kurwa Prowizorka S.A. Do EURO pewnie ją wiatr zwieje. Oby.

    W ogóle nad Wisłą dziwne rzeczy się dzieją. Lato się skończyło, to i wszystkie bulwarowe (heh, też mi bulwar, dobre sobie) ławki zwinęli. No bo przecież zimą nikt nie będzie tu siadał. Oszczędność desek, starczy na dłużej. Brawo Hanka.


    No i w tym momencie padły mi baterie. Króliki Duracella są przereklamowane. Pewnie poza kadrem ćpają co innego. Szkoda, bo bym wam powklejał jeszcze inne jesienne cuda warszawskie, w tym piękną panią na rowerze, bo wdzięcznie usiadła na przeciw na ławkowskiej. No nic. Innym razem.
    Kategoria city


    Dane wyjazdu:
    40.77 km 10.00 km teren
    01:41 h 24.22 śr. prędk.
    V-max 36.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 23.0 °C

    Kto pije w ostatki, ten piękny i gładki

    Niedziela, 18 września 2011 | Komentarze 1

    Szesnaście dni zasłużonego odpoczynku od gułagu przechodzi właśnie do historii (kurwa, jak to boli). W tym czasie zaliczyłem 8 krajów, przejechałem 5500km (nie, nie na rowerze), przepłynąłem 190 mil morskich (też nie na bajku), ochlałem się różnorakich alkoholi w ilościach hurtowych, oraz systematycznie ćwiczyłem mięśnie szyjne, które z trudem nadążały za głową szalejącą za miejscowymi, skąpo odzianymi niewiastami.

    No ale na rowerze nie jeździłem.
    Na siłę mogę wymienić 8 czy tam 10 km przejechane na wyspie Lastovo (Chorwacja) na wypożyczonym w miejscowym hotelu za 5 Euro na godzinę rowerze, który tak swoją drogą wart był najwyżej trzy eurosy i był najgorszym jednośladem jaki miałem przyjemność w swoim życiu dosiadać.


    Innym doświadczeniem rowerowym było zderzenie z holenderską rzeczywistością. Czyli z drogami dla rowerów, parkingami i ogólnie z ilością bajkerów przypadających na 1km kw. (tysiąc siedmset pięćdziesiąt trzy i pół). Zwłaszcza to zdjęcie cyknięte przy dworcu kolejowym w Eindhoven spowodowało opadnięcie żuchwy. Szeroki kąt obiektywu i tak zdołał objąć tylko połowę tego parkingu. No weź tu kurwa znajdź swój rower.


    No ale w sumie i tak im nie zazdroszczę. Na te milion ileś tam rowerów widziałem tylko może jeden klasyczny góral. Wszyscy na tych miejskich holendrach w jeansach jeżdżą, w krawatach i gajerkach... wolę chyba jednak ten nasz, słowiański, rozbójniczy stajl.

    No ale my tu gadu gadu, a kilometrów za mnie nikt nie nar...
    Wylazłem więc dziś po tych ponad szesnastu już dniach przerwy na Radona i rozprostowałem dziadowskie kości. Chciałem sobie cyknąć szybkie 50-60km. No ale na pit stopie u staruszków moje plany zostały przekupione szaszłykami z grilla i butelką Rakiji (no nie mam pojęcia jak to się odmienia), którą to zresztą sam ojcu przywiozłem z Chorwacji. No co tu więcej gadać. Ubrzdyngoliłem się przeokrutnie i z szumem w głowie wróciłem śladami węża do domu.


    Foty Rakiji nie ma. Wypita.