Wpisy archiwalne w kategorii

góry świętokrzyskie

Dystans całkowity:209.42 km (w terenie 66.00 km; 31.52%)
Czas w ruchu:10:43
Średnia prędkość:19.54 km/h
Maksymalna prędkość:53.50 km/h
Suma podjazdów:1350 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:52.35 km i 2h 40m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
23.29 km 6.00 km teren
00:52 h 26.87 śr. prędk.
V-max 43.00 km/h
  • Suma podjazdów 100 m
  • Temperatura 15.0 °C

    Piździ jak w kieleckim

    Niedziela, 19 czerwca 2011 | Komentarze 6

    Sobota była dniem pieszego pasażera. Zwiedzaliśmy trochę bardziej odległe okolice za pomocą pojazdów o napędzie wybitnie mechanicznym. Rowery odpoczywały. Nasze dupy i nogi również. Tak więc w siodło wsiadłem dopiero w niedzielę, w którą to trzeba było wracać do pieprzonej cywilizacji. Niestety "jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało" i zaczęło piździć jak to w kwieleckim bywa. Popsuło nam to plany dołożenia do całości jeszcze trochę okolicznościowych kilometrów. Skończyło się więc na szybkim dojeździe do najbliższej stacji PKP (16km). Reszta dystansu to już kilometry warszawskie. Też kurwa w deszczu.

    O trasie więc nie ma co pisać. Za to parę słów podsumowania tych 5 dni w Górach Świętokrzyskich. Zasadniczo to wystarczą dwa słowa. Było w pytę. Okolice są wspaniałe na rower. Zarówno dla fanów asfaltu jak i trudniejszych technicznie zjazdów, szutrów i błotka. Na pewno tu wrócę, bo jeszcze wiele przede mną do zobaczenia i przejechania. A teraz garść statystyk.

    1. W pięć dni wypiliśmy ponad 200 butelek piwa, troszkę wódki i kilka butelek taniego okolicznego wina z rodziny tych najtańszych, ale z pewnością nie najgorszych. Spec wyróżnienie dla Wina gruszkowego (jak powszechnie wiadomo, grucha jest najlepsza na wszystko:)). Drugie wyróżnienie, to piwo Trybunalskie miodowe. Co prawda niezupełnie pochodzi ze Świętokrzyskiego, ale jako że jest ono tutaj dostępne w przeciwieństwie do Warszawy, traktuję je jako ich. Jak nie lubię piw miodowych, to to smakowało jak... miód w gębie.

    Aha. Dowód rzeczowy. Nie powiem ile osób to obaliło, żeby rzecz jasna nie zaniżać sobie statystyk. Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce.


    2. Przejechane total: 209,42 km z bardzo słabą z perspektywy nizin społecznych średnią prędkością 19,10 km/h. Zaniżyło mi to w sumie ogólną roczną średnią aż o kilometr, ale srać na to. Warto było pchać ten rower pod górę. Plan minimum więc osiągnięty. Morda zadowolona. Kontuzji żadnych.

    3. Ogłoszenia parafialne. Sprawność własnego roweru najlepiej sprawdzać w górach. Suport pewnie do wymiany. Moje tylne hamulce dobre na niziny, w górach nieprzydatne. Klocki też do wymiany. SPD w górach trzy razy nie. Rowerzystka z Wilkowa trzy razy tak!

    4. Nie wyjebałem się praktycznie ani razu. W tym miejscy pozdrawiam swoich pokiereszowanych i poobcieranych do krwi i kości współtowarzyszy podróży. Wiem że to czytacie :P

    Jeszcze tylko kilka fotencji na zachętę.

    Ruiny zamku w Bodzentynie


    To już zamek Krzyżtopór w Ujezdzie.



    Eh.. już tęsknię


    A teraz twkij tu kurwa człowieku w tym korporacyjnym wykopie przez następne długie tygodnie. Ja tu ginę, mamo!

    Dane wyjazdu:
    39.46 km 16.00 km teren
    01:55 h 20.59 śr. prędk.
    V-max 49.50 km/h
  • Suma podjazdów 260 m
  • Temperatura 22.0 °C

    Pasmo Masłowskie jako Puchar pocieszenia

    Piątek, 17 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Poprzednie dwa dni trochę zmęczyły moich współtowarzyszy w siodle. Choć muszę przyznać, że mnie także. Po pokonaniu w dwa dni, w dodatku w górskim terenie 140 km, jako nizinny mieszczuch, nie czułem się zbyt mocno. Na ten dzień zaplanowaliśmy chyba najtrudniejszą, naszpikowaną najwyższymi przewyższeniami, przy okazji także najbardziej malowniczą trasę prowadzącą na sam szczyt Klasztoru Świętego Krzyża na Łysej Górze.

    Pogoda od rana nie była pewna, mocno wiało, zrobiło się chłodniej i pojawiły deszczowe chmury. W dodatku jeden z kumpli z rozpieprzonym kompletnie siodłem czekał na dojazd naszego wspólnego znajomka, który przy okazji miał mu przywieźć także zapasowe siodło. Czas leciał, pomoc techniczna się spóźniała, piwo lało się strumieniami, a weselny klimat reszty niezroweryzowanej bandy zniechęcał do wsiadania na rower. No ale jednak po to tu przyjechałem, żeby cierpieć, nie tylko alkoholowo hehe.
    Ruszyłem więc w trasę sam. Zrezygnowałem (niestety) jednak z wyprawy na Św. Krzyż. Obrałem azymut na trochę krótszą, bliższą i nieco niższą trasę prowadzącą na równie trudne szczyty dla roweru Pasma Masłowskiego.



    Najpierw ostry podjazd na Dąbrówkę (441m). Było tak stromo i ciężko, że brałem podjazd w sumie na chyba pięć razy. Czułem kryzys w każdej części mego ciała.
    Szczyt Dąbrówki miałki niestety. Porośnięty drzewami, widoków żadnych.


    Trochę dalej ciut więcej przejaśnień. Na pierwszym planie Radostowa, a za nią Łysica.


    Następny w kolejce, Diabelski Kamień. Także porośnięty, także widoków brak, ale za to trochę hmm... kamieni.


    No i Klonówka (473m). Najwyższy "szczyt" tego pasma na który napalałem się najbardziej. Skusiła mnie wieżą widokową z której rzekomo rozprzestrzenia się wspaniały widok na sąsiednie pasma oraz panoramę Kielc. Wieża, owszem, była...


    Widoki jakieś też.


    Ale to co najlepsze, przykrywały drzewa niestety. Aczkolwiek fragment Łysicy był w sumie widoczny. Za to ani Kielc, ani Św.Krzyża oraz poczucia przestrzeni nie było zbyt wiele.


    Posiedziałem sobie tam jednak na górze przez dłuższą chwilę, komplentowałem spokój i ciszę. Czułem się tam jak we własnej samotni. Żadnej żywej duszy w okolicy. Permanentny spokój i ładowanie własnych akumulatorów w asyście otaczającej mnie przyrody. Pięknie.

    Po zjeździe do poniższej cywilizacji, poczułem że mam jeszcze trochę sił i chęci na dalsze explorowanie okolicy, więc zamiast wracać do bazy, podjechałem sobie jeszcze do pobliskiego zalewu Cedzyna, który przynajmniej według mapy zapowiadał się przyjemnie. Niestety, nie miałem szczęścia. Zalew okazał się wysuszonym do cna zbiornikiem w którym zamiast wody rosła metrowa trawa.



    Skierowałem się więc w kierunku Ciekot. Podjechałem sobie jeszcze asfaltem do Św.Katarzyny, by na powrocie zahaczyć o kolejny zalew w okolicy, w Wilkowie. Tu dla odmiany woda była. I to nawet całkiem fajna, czysta i nadająca się do kąpieli. Opalających się niewiast w bikini jednak nie doświadczyłem niestety. Także ani śladu po jeżdżącej w tej okolicy pięknej rowerzystce, która to mignęła mi przez chwilę dzień wcześniej, oraz na którą wpadli przy okazji niezroweryzowani kumple. Ponoć pomieszkiwała sobie właśnie w Wilkowie i także była z Warszawy. Ja jednak nie znalazłem tu swojej Małgorzaty. No jak pech to pech.



    Tak więc w sumie z byle czego i z braku laku powstała całkiem przyjemna pętelka. Jednak dzisiaj w tym miejscu żałuję, że nie zdecydowałem się na atak Św.Krzyża. Kilometrów wyszło by może z 10-15 więcej, co prawda mocniejsze podjazdy po drodze, no ale dałbym radę. Szkoda. Następnym razem.

    Dane wyjazdu:
    79.70 km 30.00 km teren
    04:20 h 18.39 śr. prędk.
    V-max 51.00 km/h
  • Suma podjazdów 690 m
  • Temperatura 23.0 °C

    Dlaczego w Wąchocku…?

    Czwartek, 16 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Wiecie skąd wzięły się dowcipy o Wąchocku? Otóż władze ludowe chciały publicznie ośmieszyć mieszkańców Wąchocka, którzy tłumnie pod koniec lat 80-tych wzięli udział w pochówku legendy Armii Krajowej, Komendanta Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich AK, Majora Jana Piwnika „Ponurego” zmarłego tragicznie w 1944 roku. Jego prochy zostały uroczyście i w asyście żyjących kombatantów, ludzi Solidarności, harcerzy, biskupów i kardynałów, a także tysiąca mieszkańców m.in. Wąchocka, przeniesione do XII-wiecznego opactwa cystersów w Wąchocku właśnie. Na uroczystościach pogrzebowych, które były przy okazji manifestacją patriotyzmu i buntu wobec systemu, nie było władz ludowych ani milicji, które zmuszone były oddać na kilka dni ten kawałek ziemi w ręce ludu, który upomniał się o swoją historię i dumę narodową.
    Zainicjowanie serii kawałów o Wąchocku i jego Sołtysie, były więc zemstą władzy ludowej, próbą zdeprecjonowania rangi tego pogrzebu-manifestacji i wyśmiania wartości narodowych, które w roku 1988 na chwilę ożyły w tym lokalnym świętokrzyskim społeczeństwie. Postanowiono więc Wąchock ośmieszyć, tak, aby nie kojarzył się z dzielnym Ponurym, lecz z niezdarnym legendarnym Sołtysem właśnie. Oczywiście po latach mieszkańcy Wąchocka polubili te wszystkie dowcipy o nich samych, postawili nawet pomnik Sołtysa, mieli coś swojego z czym byli kojarzeni w całym kraju i co ściągało do nich różnej maści turystów, ale warto też pamiętać, że w Wąchocku znajduje się także pomnik Jana Piwnika, oraz jego prochy i że bynajmniej nie ma tu niczego do śmiechu.

    Jako że na 16 czerwca przypadała rocznica jego śmierci, postanowiliśmy wyruszyć z Ciekot w sentymentalną podróż śladami Ponurego, by na końcu odpalić znicz na jego symbolicznym grobie.

    Trasę wytyczyliśmy sobie dość ambitnie, m.in. przez Pasmo Klonowskie z podjazdami i fajowymi długimi zjazdami.



    Niestety jednemu z kolegów rozpoczynających swoją przygodę w SPD-kach, brak sprawnej umiejętności wypinania się z bloków spowodował, że przy jednym z upadków szlak trafił mocowanie jego siodła. Dojechał tak biedak jakoś do Bodzentyna, lecz na pytanie o najbliższy sklep rowerowy, lokalna społeczność reagowała w dość specyficzny sposób, a najrzetelniejszą odpowiedzią jaką usłyszeliśmy była: „Najbliższy sklep rowerowy to jest proszę ja Panów w Starachowicach”. Czyli kaput. Siodło ewidentnie nadające się na złom musieliśmy jednak jakoś przymocować, żeby znane nam wszystkim antyrowerowe szydercze uszczypliwości znajomych o jeździe bez siodełka nie przykleiły się do nas (tzn. tylko do jednego z nas) na wieki wieków ;) W sukur przyszła nam... taśma izolacyjna. Mocowanie na sztywno a'la MacGyver. Może wystarczy.


    Potem lekka i przyjemna wspinaczka po pięknej drodze na zbocza Pasma Sieradowickiego. Bajka.



    Bodzentyn i wybijający się na pierwszy plan Kościół Św.Stanisława.


    Frajda skończyła się po wjechaniu w sam środek Puszczy Sieradowickiej. Dwanaście kilometrów kocich łbów i piachu po bokach. Długie podjazdy i równie nieprzyjemne w takich okolicznościach zjazdy spowodowały, że po przejechaniu całego odcinka czułem się jak po morderczym kolarskim klasyku, wyścigu Paris-Roubaix.


    Po środku tych kocich łbów w środku lasu znajduje się polana Wykus, która była niegdyś trudną do zdobycia przez hitlerowców bazą partyzantów, którą dowodził m.in. Major Ponury. W tym właśnie miejscu znajduje się dziś miejsce pamięci upamiętniające pomordowanych żołnierzy zgrupowania AK Ponurego i Nurta. Cisza, zaduma, klimat.



    No i w końcu jest Wąchock oraz opactwo cystersów.



    W podziemiach pamiątkowa tablica z pochowanymi prochami Ponurego. Oddajemy mu hołd odpalając kibolskiego znicza.


    Powrót z braku alternatywy niestety tą samą drogą przez te same nieludzkie kocie łby (teraz już wiem, czemu o wiele bardziej lubię psy). Z naszych oczu z pewnością można było wyczytać rezygnację i klasycznego wkurwa. Ale o dziwo mimo późnej pory i zmęczenia, powrót był stosunkowo szybki. Oderwałem się od wolniejszej grupki i samodzielnie dotarłem do bazy w półtorej godziny i zyskując cenny czas na picie zimnego piwa. Boże, jakie ono było dobre...

    Dane wyjazdu:
    66.97 km 14.00 km teren
    03:36 h 18.60 śr. prędk.
    V-max 53.50 km/h
  • Suma podjazdów 300 m
  • Temperatura 24.0 °C

    Oto jest dzień, który dał nam Pan...

    Środa, 15 czerwca 2011 | Komentarze 2

    - Masz dzieci?
    - Nie mam
    - A żonę?
    - Nie mam
    - A rybki masz?
    - No mam
    - No to masz dla kogo żyć.

    Co prawda rybek nie mam, ale za to posiadam rower, i też mam dla kogo/czego żyć.
    Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi na odliczaniu każdego kolejnego dnia i jaraniu się niczym dziecko w oczekiwaniu na pierwszą wigilijną gwiazdkę z nieba. Lubię ten okres. Fajnie jak ma się w życiu jakiś cel. Choćby najgłupszy i najbardziej trywialny. Uwielbiam też pakować się dzień przed wyjazdem, choćby tylko na weekend i byle gdzie. Plecak w związku z tym kojarzy mi się z niczym nieskrępowaną wolnością. Za każdym razem gdy wyjmuję go z szafy, uśmiecham się do niego jak głupi.
    W końcu nastał ten dzień. Siedzę o świcie spakowany, oraz niewyspany z tej podniety, no bo jak tu spać, kiedy w głowie leżącej swobodnie na poduszce, snuje się plany na najbliższe pięć dni swojego żywota. Kilka godzin później popijając kawę i wsuwając na siłę śniadanie spoglądam kontem oka a to na rower, a to na plecak. Czy wszystko spakowałem? O czymś nie zapomniałem? Lecę wiec w siodle na dworzec, do kumpli i na pociąg. Kierunek: Góry Świętokrzyskie w których przez pięć najbliższych dni będę dożylnie szprycował się doborowym towarzystwem i jazdą na rowerze w tych jakże pięknych okolicznościach przyrody. Wreszcie odpocznę trochę od tego korporacyjnego szlifu, od tych samych mordek, od telefonów, maili, od pieprzonego autobusu 401. Plany ambitne, cztery dni w siodle, plus dzień na samochodowo-pieszy objazdowy trip. Plan minimum: 200 km na rowerze. Generalnie, dużo jeżdżenia, zwiedzania, a wieczorem dużo picia, bo też i głów nie wylewających sobie za kołnierz będzie nie mało.
    Gdy piszę teraz te słowa, jest już po wszystkim niestety. Tkwię w tej durnej fabryce i odliczam kolejne długie dni do następnej ucieczki, choćby na drobny skok w bok, gdzieś z dala od egzystencji świstaka. Świadomość marności naszych zniewolonych przez system żywotów, najsilniej doskwiera właśnie w ten pieprzony pourlopowy poniedziałek. A ssij mendo jedna.

    No nic. Czas na krótkie podsumowanie i wspominki.

    I Dzień

    Wyglądał mniej więcej jak na załączonej mapce zrobionej przez kumpla, a którą to bez krzty zawstydzenia i krempacji oraz z pełną premedytacją mu kradnę :D Dodać tylko do tego trzeba jeszcze kilometry zrobione rano w Warszawie z domu na dworzec.


    Tak więc jak widać na załączonym obrazku, drogę koleją żelazną kończymy w Skarżysku-Kamiennej, skąd udajemy się na rowerach i w pełnym obciążeniu bagażowym do naszej bazy wypadowej, znajdującej się w odciętej od świata korporacji i konsumpcji (ale nie tej alkoholowej) w malowniczych świętokrzyskich Ciekotach.

    Po drodze pierwszy gwóźdź programu. Muzeum Orła Białego w Skarżysku właśnie. A tam takie oto cudo. Jedyny zachowany kuter torpedowy projektu 664 (cokolwiek to oznacza) ORP „Odważny”.


    Rzut okiem na pobliski Zalew Rejowski


    I wkraczamy w lasy Puszczy Sieradowickiej gdzie pojawiają się pierwsze dramaty, braki sił, bóle wszystkiego, narzekania, hektolitry lejącego się potu, ciężkich leśnych podjazdów, prowadzenia roweru pod górę w asyście komarów, meszek i innych dziwactw przyrody, ale także… pierwsze mega kurwa fajowe zjazdy.



    Po kilkunastu kilometrach i wylocie na asfalt w okolicach jakże dźwięcznego Wzdołu Rządowego, naszym oczom ukazały się pierwsze panoramiczne widoki na masyw Łysogór i Pasma Klonowskie oraz Masłowskie.


    Dalej to już tylko zjazd do Bodzentyna (rekord prędkości, jak się okazuje, całego wyjazdu) i kapitalny (jak dla kogo hehe) siedmiokilometrowy stromy i wykańczający podjazd pod Św. Katarzynę, który powiem szczerze, byłby kapitalnym fragmentem któregoś z górskich odcinków TdP. Ze Św. Katarzyny już tylko 6 kilosków w bok do urokliwych Ciekot, które przywitały nas takim oto widoczkiem.