Wpisy archiwalne w kategorii

70plus

Dystans całkowity:1808.22 km (w terenie 648.00 km; 35.84%)
Czas w ruchu:86:38
Średnia prędkość:20.87 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma podjazdów:1274 m
Suma kalorii:4534 kcal
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:82.19 km i 3h 56m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
115.96 km 45.00 km teren
05:56 h 19.54 śr. prędk.
V-max 39.00 km/h
  • Suma podjazdów 40 m
  • Temperatura 20.0 °C

    sto procent

    Sobota, 20 sierpnia 2011 | Komentarze 36

    Od dobrych dwóch miesięcy umawiałem się z szanownym kolegą Radzisławem na zaliczenie całego Kampinosu na przestrzał z lewa na prawo. Jako, że my faceci, z natury uwielbiamy zaliczać, trasa od Sochaczewa do stolicy przez puszczę, śniła nam się po nocach. Wszelkie ustawki nam z różnych względów nie wychodziły (Radek pewnie uważa, że to przeze mnie, ale oczywiście kłamie). Do gry więc wszedł pan spontan i pani zrządzenie losowe, a raczej na odwrót. Miałem w ten weekend pedałować sobie w zacnym cyklistycznym towarzystwie na północ od Warszawy, również setka kilosów była w planie, by wieczorem wcinać kiełbaski z ogniska i przyjmować do organizmu duże ilości alkoholu. Niestety wczoraj po południu sprawa się rypła i trzeba było szybko łatać dziurę w mym biznesplanie i szukać alternatywy. Szybki kontakt z Radkiem. Ty, robimy ten Kampinos jutro? Robimy. No więc kończ Władziu i robimy.

    Wczesnym rankiem trip pociągiem do Socho City, miasta dziwek i alfonsów (żartowałem). Zimny wiatr, bardzo mocny i odpychający, ale w większości zachodni. Czyli w plecy. Idealnie.


    Klimatyczna kapliczka Św. Teresy. Pstryk.


    A tu piękny i rzadki okaz. Wybryk przyrody. Krzyżówka dęba (drzewa) z ośmiornicą (zwierzę). Taka była impreza.


    Z kolei ten trzystuletni dąb szypułkowy ma za sobą krwawą historię. W 1863 roku carscy kozacy wieszali na jego konarach powstańców styczniowych. Aha. Radek udaje że czyta. To oczywiście mylne pierwsze wrażenie. W rzeczywistości ogląda tylko obrazki.


    Na cmentarzu w Granicy, na którym leży przeszło 800 żołnierzy Armii Poznań i Pomorze zgładzonych przez hitlersynów, w oko wpadł mi niezwykły artystyczny performance o charakterze militarnym.


    Natomiast wszystkie nagrobki ustawione są tu w taki sprytny sposób, że z lotu ptaka tworzą one kształt najpiękniejszego z orłów. Nasz godłowy, bielik. Zdjęcia z powietrza rzecz jasna nie posiadam.


    Chwilę dalej najprawdziwszy dom ze strzechą. Czyli Chata Kampinoska.


    To zdjęcie jest nieco mylne, wszak nie ma na nim błota, stojącej wody po kostki, oraz chmar komarów, które dość często nam uprzykrzały życie, nie mniej jednak w rzadko odwiedzanej zachodniej części Kampinosu, kryje się wiele malowniczych i wspaniałych technicznie odcinków, idealnych na rower. Tu na ten przykład, piękny las sosnowy skąpany w soczystej zieleni. Acz zdjęcie niestety, nie oddaje w całości jego piękna i ogromu.


    Polana w Roztoce. Mniej więcej połowa drogi. Szprycujemy się dodatkową energią wszelaką i podziwiamy pasjonującą rozgrywkę w wietrznego badmintona. Wieść gminna niesie, że zamierzają włączyć tą najbardziej bezsensowną dyscyplinę sportową do programu olimpiad... specjalnych.


    O, nasi tu byli. Cmentarz powstańców warszawskich w Wierszach.


    Polska Walcząca, Arczi fotografujący.


    Do 85 kilometra jechało mi się wprost wybornie. Już na ulicach Warszawy lekki kryzys. Doczłapałem się na czworakach w zasadzie resztkami sił i na odcięciu paliwa. Pieprzony mordewind. No ale słowo stało się ciałem. Pierwsza moja setka od kilku lat. Dzięki Radek za towarzystwo, natomiast mojemu supportowi i korbom serdeczny wielki czerwony w cztery litery. Z dźwięków jakie wydawali przez całą drogę, można byłoby odegrać Cztery pory roku Vivaldiego. Czas na zmiany.

    Dane wyjazdu:
    74.99 km 5.00 km teren
    03:09 h 23.81 śr. prędk.
    V-max 41.00 km/h
  • Suma podjazdów 70 m
  • Temperatura 22.0 °C

    liznąwszy

    Niedziela, 14 sierpnia 2011 | Komentarze 1

    Zawsze coś - powiedziała zatroskana mama do Jacusia. Zawsze coś, żeby tylko nie załatwiać formalności kredytowych. A przecież dojeżdżają, załatwiają, wystarczy się umówić. Przeżyciowa seria reklam. Pasuje jak ulał do nas samych, bo przecież każdy ma w sobie coś z Jacusia. Wczoraj na ten przykład ja przyjackowałem z rowerem. No mi się nie chciało zwyczajnie, choć też fakt, że nie bardzo mogłem. Potem jeszcze ta burza. Zupełnie bez sęsu.

    Dziś nad ranem kolejne pierdolnięcia za oknem namówiły mnie na odwrócenie się na drugi bok i na spanie ile wlezie. Z roweru pewnie znowu nici. No ale później nastała wiekuista światłość, odczekałem kilka godzin żeby wyschło i pierdut. Myśl nagła i niespodziewana mnie naszła "ale gdzie ty głąbie chcesz jechać?" Taki tam szczegół którym nie zawracałem sobie wcześniej głowy. Coś tam się wymyśli w drodze. No i wymyśliło. W sumie takie byle co. Dojeżdżałem do rozwidlenia, rzut monetą w myślach, orzeł w prawo, reszka w lewo, kant=piwo (zawsze wypadało).
    Dojechałem tak aż do Truskawia, do bram Kampinoskiego Parku Krajobrazowego. I gdy miałem go na wyciągniecie ręki... zawróciłem. No masz ci los. Tak rzadko mam okazję tam dojeżdżać jak w reklamie ING Banku, wszystko przez dużą odległość od mych prawobrzeżnych włości, wypadałoby więc choć nosa wetknąć na chwilę. No ale znam siebie. Wjechałbym w las i by mnie z niego nie wyciągnęli. A wrócić jeszcze jakoś trzeba o siłach. No więc tylko liznąłem Kampinos.

    Też w sumie taka myśl mnie naszła, że chyba przeistoczyłem się w szosowca. W tym roku jak na razie tylko 22% w terenie. Kiedyś unikałem asfaltu, dziś go szukam wszędzie. Nie przeszkadzają mi długie i monotonne proste, obcowanie z furami i studzienkami. Grunt że sucho i w miarę równo. W lesie tylko błoto i jeziora. Mokry lipiec zabił we mnie przełajowca. Kurwa.



    Zawsze gdy tędy przejeżdżam zadaję sobie to samo pytanie


    Duma i chluba mieszkańców Arkuszowej i okolic. Góra, czy też kopiec św. Śmiecia. Całe 144m n.p.m. Widoki pewnie wspaniałe, choć cuchnące.


    W Truskawiu i okolicach nie było nic ciekawego, no może poza skośnooką rowerzystką z naprzeciwka, przyodzianą w hanoiski kapelusz made in Vietnam, czy jak to tam się zwie. Nie miałem jednak pod ręką aparatu. Dalej spodobał mi się górujący nad okolicą kościół w Starych Babicach i chyba tyle.


    Nie wiedzieć czemu wpadło mi w oko.

    ...złociste

    Nuciłem to sobie przez dobrych kilka km. Do czasu kiedy wpadł mi jakiś bzyk przez otwór jamy ustnej. Zawsze coś.

    Dane wyjazdu:
    74.68 km 30.00 km teren
    03:12 h 23.34 śr. prędk.
    V-max 37.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 29.0 °C

    morza szum, ptaków śpiew

    Niedziela, 7 sierpnia 2011 | Komentarze 1

    Od wczoraj miałem przebywać wraz ze swoim bajkiem na gościnnych występach w mazurskich kniejach, w których to komar człowiekowi wilkiem. Miałem już rozrysowane trasy jakie miałem pokonać w cztery dni, nie powiem, dość ambitne i bardzo malownicze. Niestety, ostało się na planach. Z wyjazdu nici, komary muszą więc ciąć w tyłki innych. Ciągnęło mnie jednak nad wodę i w ramach wątpliwej rekompensaty obrałem z rana kurs nad jedyne wodne rozlewisko w okolicach stolicy, czyli Zalew warszawski.. tzn Zegrzyński.

    I cała w żaglach, jak w białej sukience, jak piękny ptak, który zapiera w piersi dech...


    Pięknie dziś wiało. 3 w porywach 4. Wkurw zwiększył się po odebraniu MMSa od żeglującej dziś ekipki znajomych. Gińcie. Oby padało.


    Zastanawiałem się jak opisać to zdjęcie. No i wymyśliłem. Po prostu... Młodość. Czyż nie?


    Dane wyjazdu:
    85.30 km 14.00 km teren
    03:41 h 23.16 śr. prędk.
    V-max 36.00 km/h
  • Suma podjazdów 60 m
  • Temperatura 21.0 °C

    Łazy

    Sobota, 16 lipca 2011 | Komentarze 2

    Jeszcze wczoraj rano ustawiony byłem z Radkiem na przelot całego Kampinosu od Sochaczewa do Warszawy, ale z powodu obfitych opadów tego mokrego badziewia w ciągu tygodnia, ostatecznie odpuściliśmy. Taplanie się w błocie i pływanie w jeziorach z kałuż nam się nie uśmiechało. No ale jednak jechać gdzieś trzeba było. W końcu sobota, całkiem ciepło i wreszcie nie pada. Wybór więc padł na wieś Łazy w powiecie piaseczyńskim, gdzie odwiedziliśmy naszych ziomków i pomogliśmy im że tak powiem, zrobić coś pożytecznego dla ogółu.

    Wiatr dziś mocno zachodni, przez co w jedną stronę klasyczny mordewind uprzykrzał nam drogę. W dodatku chcąc skrócić trochę trasę, wpieprzyliśmy się w aleje błotne, przez co pieczołowicie wyczyszczony rower po zeszłotygodniowej obowiązkowej kąpieli błotnisto-wodnej, znów został ozdobiony znakiem wybryku natury. Powrót już samodzielnie lekko zmodyfikowaną trasą i przede wszystkim przeważnie z wiatrem, dzięki czemu podniosłem średnią i swoje morale. Już nawet myślałem, żeby wydłużyć trasę o te 15-20 km i zaliczyć pierwsze w tym roku 100 km, ale rodzący się w bólach głód, skutecznie mnie do tego planu zniechęcił. Szkoda.



    Z ciekawostek. W Łazach znajduje się maszt nadajnika radiowego o wysokości 335 metrów, co czyni go szóstą co do wysokości budowlą w Polsce. Zaś do roku 1962 była to najwyższa budowla w Europie. Zawsze chciałem zobaczyć go z bliska.


    A to już Zgorzała na powrocie. Niezwykle piękna, wybitnie alkoholowa nazwa tej urokliwej podwarszawskiej wioski, oraz widok na dałntałn, czy tam skajlajn Warszawy, wyłaniający się z nad pola kapusty. Swojsko.


    Dane wyjazdu:
    79.70 km 30.00 km teren
    04:20 h 18.39 śr. prędk.
    V-max 51.00 km/h
  • Suma podjazdów 690 m
  • Temperatura 23.0 °C

    Dlaczego w Wąchocku…?

    Czwartek, 16 czerwca 2011 | Komentarze 0

    Wiecie skąd wzięły się dowcipy o Wąchocku? Otóż władze ludowe chciały publicznie ośmieszyć mieszkańców Wąchocka, którzy tłumnie pod koniec lat 80-tych wzięli udział w pochówku legendy Armii Krajowej, Komendanta Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich AK, Majora Jana Piwnika „Ponurego” zmarłego tragicznie w 1944 roku. Jego prochy zostały uroczyście i w asyście żyjących kombatantów, ludzi Solidarności, harcerzy, biskupów i kardynałów, a także tysiąca mieszkańców m.in. Wąchocka, przeniesione do XII-wiecznego opactwa cystersów w Wąchocku właśnie. Na uroczystościach pogrzebowych, które były przy okazji manifestacją patriotyzmu i buntu wobec systemu, nie było władz ludowych ani milicji, które zmuszone były oddać na kilka dni ten kawałek ziemi w ręce ludu, który upomniał się o swoją historię i dumę narodową.
    Zainicjowanie serii kawałów o Wąchocku i jego Sołtysie, były więc zemstą władzy ludowej, próbą zdeprecjonowania rangi tego pogrzebu-manifestacji i wyśmiania wartości narodowych, które w roku 1988 na chwilę ożyły w tym lokalnym świętokrzyskim społeczeństwie. Postanowiono więc Wąchock ośmieszyć, tak, aby nie kojarzył się z dzielnym Ponurym, lecz z niezdarnym legendarnym Sołtysem właśnie. Oczywiście po latach mieszkańcy Wąchocka polubili te wszystkie dowcipy o nich samych, postawili nawet pomnik Sołtysa, mieli coś swojego z czym byli kojarzeni w całym kraju i co ściągało do nich różnej maści turystów, ale warto też pamiętać, że w Wąchocku znajduje się także pomnik Jana Piwnika, oraz jego prochy i że bynajmniej nie ma tu niczego do śmiechu.

    Jako że na 16 czerwca przypadała rocznica jego śmierci, postanowiliśmy wyruszyć z Ciekot w sentymentalną podróż śladami Ponurego, by na końcu odpalić znicz na jego symbolicznym grobie.

    Trasę wytyczyliśmy sobie dość ambitnie, m.in. przez Pasmo Klonowskie z podjazdami i fajowymi długimi zjazdami.



    Niestety jednemu z kolegów rozpoczynających swoją przygodę w SPD-kach, brak sprawnej umiejętności wypinania się z bloków spowodował, że przy jednym z upadków szlak trafił mocowanie jego siodła. Dojechał tak biedak jakoś do Bodzentyna, lecz na pytanie o najbliższy sklep rowerowy, lokalna społeczność reagowała w dość specyficzny sposób, a najrzetelniejszą odpowiedzią jaką usłyszeliśmy była: „Najbliższy sklep rowerowy to jest proszę ja Panów w Starachowicach”. Czyli kaput. Siodło ewidentnie nadające się na złom musieliśmy jednak jakoś przymocować, żeby znane nam wszystkim antyrowerowe szydercze uszczypliwości znajomych o jeździe bez siodełka nie przykleiły się do nas (tzn. tylko do jednego z nas) na wieki wieków ;) W sukur przyszła nam... taśma izolacyjna. Mocowanie na sztywno a'la MacGyver. Może wystarczy.


    Potem lekka i przyjemna wspinaczka po pięknej drodze na zbocza Pasma Sieradowickiego. Bajka.



    Bodzentyn i wybijający się na pierwszy plan Kościół Św.Stanisława.


    Frajda skończyła się po wjechaniu w sam środek Puszczy Sieradowickiej. Dwanaście kilometrów kocich łbów i piachu po bokach. Długie podjazdy i równie nieprzyjemne w takich okolicznościach zjazdy spowodowały, że po przejechaniu całego odcinka czułem się jak po morderczym kolarskim klasyku, wyścigu Paris-Roubaix.


    Po środku tych kocich łbów w środku lasu znajduje się polana Wykus, która była niegdyś trudną do zdobycia przez hitlerowców bazą partyzantów, którą dowodził m.in. Major Ponury. W tym właśnie miejscu znajduje się dziś miejsce pamięci upamiętniające pomordowanych żołnierzy zgrupowania AK Ponurego i Nurta. Cisza, zaduma, klimat.



    No i w końcu jest Wąchock oraz opactwo cystersów.



    W podziemiach pamiątkowa tablica z pochowanymi prochami Ponurego. Oddajemy mu hołd odpalając kibolskiego znicza.


    Powrót z braku alternatywy niestety tą samą drogą przez te same nieludzkie kocie łby (teraz już wiem, czemu o wiele bardziej lubię psy). Z naszych oczu z pewnością można było wyczytać rezygnację i klasycznego wkurwa. Ale o dziwo mimo późnej pory i zmęczenia, powrót był stosunkowo szybki. Oderwałem się od wolniejszej grupki i samodzielnie dotarłem do bazy w półtorej godziny i zyskując cenny czas na picie zimnego piwa. Boże, jakie ono było dobre...

    Dane wyjazdu:
    74.61 km 25.00 km teren
    03:17 h 22.72 śr. prędk.
    V-max 42.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 21.0 °C

    Wietrzne Zalesie

    Środa, 7 lipca 2010 | Komentarze 2

    W Zalesiu Górnym nad stawami, nie byłem już ze 3 lata. A szkoda, bo to przecież fajna rowerowa miejscówka. Zwłaszcza teraz, kiedy w środku tygodnia nie ma nad zalewem tłumu niedzielnych pikników. Dziś w dodatku było znacznie chłodniej niż ostatnio i bardzo wietrznie. Pogoda więc skutecznie wywiała wszelkich interesantów. Oprócz mnie.

    Tak to sobie obmyśliłem


    Do Powsina z wiatrem. Można więc było jechać i jechać bez końca. W samym Powsinie zarządziłem jednak pit stop w małym brzozowym zagajniku. Uwielbiam to miejsce.


    W Zalesiu po staremu. Nic się nie zmieniło. I dobrze.







    Drewniane pomosty potrafią oszukiwać czas i czarować serca. Pinokio zamiast człowiekiem, powinien być pomostem. Ludzie bardziej by go cenili.





    Dane wyjazdu:
    76.46 km 30.00 km teren
    03:30 h 21.85 śr. prędk.
    V-max 42.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 27.0 °C

    Zalew na dobry początek

    Sobota, 3 lipca 2010 | Komentarze 1

    Na wstępie się pochwalę. Mam wakacje. 2 tygodnie niczym nieskrępowanej wolności, które co prawda i tak zlecą szybciej niż Najman z ringu MMA, ale to zupełnie nie ważne.

    Zanim jednak wypłynę w mazurski rejs, zamierzam wcześniej poświęcić kilka dni na podkręcenie trochę zamulonego licznika. Dziś pierwszy etap. W towarzystwie dwóch kumpli, zaliczony lajtowy sobotni wypad nad skąpane w słońcu Zegrze.

    Ten na pierwszym planie wsiadł właśnie trzeci raz na rower w tym roku. Rower pożyczony, pił całą noc, w związku z tym spał ze dwie godziny i chyba właśnie wyłaził z niego kac. Wniosek - Przewidywane dramaty :D


    Jadziem...


    ...wzdłuż Kanału Żerańskiego






    Chwilę przed Nieporętem, mała uroczystość. Kolega Radosław właśnie przekroczył tysięczny przejechany kilometr w tym sezonie. Chcieliśmy mu z tej okazji połamać nogi, albo chociaż poprzebijać opony. Cokolwiek. Skończyło się jednak na umoczeniu jednego buta. No cóż... zawsze coś.



    No i nasza zalewajka. Wodna mekka Warszawiaków.


    W tym miejscu obaj mnie opieprzyli, bo zamiast sfotografować piękny biust który właśnie przemknął obok nas na rowerze... ja fociłem ich.


    Mieli rację, no ale serio nie zauważyłem. Wsiadłem więc na rower i dogoniłem :]


    Inne dziewczyny z portu.





    No i na koniec jeszcze nostalgiczny rzut obiektywem na białe żagle. Jeszcze chwila. Już nie długo...


    Dane wyjazdu:
    82.70 km 25.00 km teren
    03:53 h 21.30 śr. prędk.
    V-max 36.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 24.0 °C

    Północna północ

    Sobota, 5 czerwca 2010 | Komentarze 0

    Wreszcie trafiła się pogoda adekwatna do aktualnej pory roku. Iście letnie warunki na zewnątrz zachęciły mnie do dłuższej przejażdżki. Nie zastanawiając się dłużej, zrobiłem paku paku i jak poparzony wyleciałem rano z domu strasząc przy tym jakieś małe dziecko. Jeśli to czytasz mały, to przepraszam. A jak nie umiesz czytać, to weź się do nauki.

    Obrałem kierunek na północ, by przywitać się pierwszy raz w tym roku z KPNem (Kampinoski Parki Narodowy).

    No ale najpierw miasto. Wisła znów się wzbiera. CN Kopernik po prawej, z pewnością ma już pełne gacie.


    Widzę niebo, nie myślę... A na nim tylko jedna chmurka.


    Ale szybko wpadła w oko jakiemuś psiakowi.


    Inny wolał łowić piłki.


    Jeszcze inni celebrowali nadejście letniej pogody na kajaku. Apropolis... Kiedyś strasznie chciałem mieszkać w tych blokach w tle. Chyba jeszcze do końca mi nie przeszło.


    Pół człowiek - pół wata cukrowa, uświadomił mi że pora uciekać z Bielan i czas wjechać wreszcie do celu swej podróży, czyli do lasów KPN. Z dala od pikników wszelakich i cywilizacji... też wszelakiej.


    No to pstryk. Teleport.


    Nasi tu by(L)i


    Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście


    eee... Houston, We Have a Problem


    Niestety. 20 metrów dalej, kładka schodziła prosto pod wodę. Nie zdecydowałem się dalej kontynuować podróży. Zapomniałem z domu maski i rurki.


    Uzupełnienie płynów u Samych Swoich w Sierakowie. To chyba mój ulubiony sklep wielobranżowy w tych okolicach.


    Miejscowy Pan Zdzisiek, wykorzystując moją wrodzoną uprzejmość i wewnętrzny spokój, poopowiadał mi trochę o okolicznych lasach, swoich przecinkach i skrótach jakie pokonuje tu na swoim rowerze... w kapciach. Zdjęć jego kapci nie zrobiłem, nie miałem odwagi. Ale za to sfociłem jego rumaka. To chyba Wigry 3, nie? Full wypas z koszyczkiem na browar. Obowiązkowe wyposażenie każdego miejscowego Zdzicha.


    No to mniej więcej tyle. Pierwszy konkretny dystans tego roku. Choć przyznam, że do domu dotarłem resztkami sił. W Kampinosie nieprawdopodobny dramat z komarami. Nie wolno pod żadnym pozorem się zatrzymywać. Chwila nieuwagi i nie mamy ręki. Zjedzą wszystko. Masakra.

    Dane wyjazdu:
    72.02 km 15.00 km teren
    03:31 h 20.48 śr. prędk.
    V-max 34.00 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 22.0 °C

    Ostatnia niedziela

    Niedziela, 27 września 2009 | Komentarze 1

    Ta ostatnia niedzieeeela... wkrótce się rozstanieeeemy...
    Z dedykacją dla Pana Celsjusza, który jeszcze w tym tygodniu najprawdopodobniej już bezpowrotnie opuści naszą szerokość geograficzną i skieruje swoje słoneczne promienie ku szczęściarzom którzy śnieg znają tylko z telewizji.

    Słowem dramat. Jesienny kryzys, deszcz i szarówka szykująca się na schadzkę z godziną siedemnastą tuż tuż. Dla mnie oznacza to jedno. Koniec sezonu rowerowego. Wiem że są tacy którzy lubią jeździć w kilku warstwach z goretexu w asyście śnieżnych bałwanków, no ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Pozostaje mi liczyć na słoneczny humor Panny Październik.

    Nic to. Cieszmy się tym co jeszcze mamy. A dziś był naprawdę piękny dzień. Znów udałem się w kierunku południowych brzegów Wisły, tym razem lewych. Dokładniej to do Gass (Gassowa?), gdzie być może kiedyś powstanie nowy most łączący mieszkańców Konstancina z mieszkańcami Karczewa, Otwocka i Józefowa. Choć kiedy wreszcie powstanie, to z pewnością wszyscy będziemy już latać, albo nawet i teleportować się.

    Na początek sfotografowałem siebie przeglądającego się w Jeziorce.


    No i dalej od razu przechodzę do meritum. Wspomniane Gassy. Czyli betonowe molo na kilkadziesiąt metrów wchodzące w Panią Wisłę. Widoki - istnieją.





    Zakochane parki. Prawie jak w Sopocie.


    A tu prawie jak na airshow. Mówię prawie, bo w Gassach nie spadają.


    Na powrocie żelazny punkt programu, czyli przystanek na małe fotograficzne co nie co na moście Siekierkowskim. Szykuję się do kolejnej panoramki, a tu nagle z lewej wyskoczyła krzyżówka poduszkowca z... czymś tam.


    Za nią z prawej na sygnale radiowóz, eee.. łódź patrolowa? Hasselhoff z Baywatch?


    Gonili gonili, robili parę kółeczek, w końcu David się wkurwił i przywalił z moździerza. Sternik krzyżówki zginął na miejscu.


    Żartowałem.

    Koniec.

    Dane wyjazdu:
    70.68 km 55.00 km teren
    04:10 h 16.96 śr. prędk.
    V-max 31.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 21.0 °C

    Inna Wisła

    Niedziela, 30 sierpnia 2009 | Komentarze 0

    Dziś znowu trasa z cyklu "Zdążyć przed jesienią". Jako że zakończenie letniego sezonu zbliża się nieubłaganie z prędkością wprost proporcjonalną do ubywania długości dnia, postanowiłem ponownie zaliczyć jedną z ciągle odkładanych tras. A konkretnie to chciałem przejechać się w końcu wzdłuż Świdra (taka kręta rzeczka w MPK) w dół do jego ujścia do Wisły, żeby potem towarzysząc Królowej Polskich Rzek dojechać jej dzikim brzegiem do Warszawy.

    Ale najpierw stare śmieci. Przystanąłem na jednej z najwyższych górek Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Góra Lotników (coś ponad sto metrów), żeby pstryknąć panoramkę Warszawy. Nie jedyną w dniu dzisiejszym.


    A tu trochę niżej, Pomnik Lotników Alianckich.


    Po 20km natrafiłem na głównego bohatera części pierwszej. Świder.


    Szalenie malowniczy i momentami bardzo ciężki technicznie odcinek trasy. Mniam.



    Miły dla oka graf wpadł mi w obiektyw pod jednym z mijanych mostów.


    A propos mostów. Nad Świdrem naliczyłem ich na tym odcinku w sumie sześć. To ostatni z nich. Za nim już Wisła.


    No i koniec pięknego oraz klimatycznego Świdra. Ale nie koniec emocji.


    Widok Wisły w tym miejscu zapiera dech wiadomo gdzie. Ogromna przestrzeń, spokój i cisza. Zupełnie inne jej oblicze niż w obrębie miasta. Tam jest tylko zaniedbanym dodatkiem, tu główną bohaterką. 20km, a jaka zmiana w odbiorze. Zawiesiłem się w tym miejscu na dobre kilkanaście minut. Przysiadłem na skarpie i szprycowałem się widokiem oraz odgłosami przyrody.



    Zarys miasta widoczny z tego miejsca uświadomił mi, iż pora wracać do cywilizacji. Zrobiłem to jednak nie chętnie.


    Kilkanaście kilometrów dalej, gdzieś na wysokości jeziora Łacha i Rezerwatu Wysp Zawadowskich, kolejna, tym razem już ostatnia panoramka. Na pierwszym planie EC Siekierki i nowo budowany komin (ten grubas). Producent cumulusów.


    Trasa zmęczyła mnie okrutnie. Ciągłe błota, kałuże, korzenie i piachy. Ciężko było rozwinąć dobre prędkości. Do tego wiele razy zgubiłem się nad Wisłą lądując np. gdzieś w samym środku bagien i chaszczy których połowę widziałem pierwszy raz w życiu. No ale warto było. Jak zawsze.
    Kategoria las, MPK, 70plus