Wpisy archiwalne w kategorii

okolica of stolica

Dystans całkowity:4941.84 km (w terenie 1264.00 km; 25.58%)
Czas w ruchu:222:03
Średnia prędkość:22.26 km/h
Maksymalna prędkość:44.50 km/h
Suma podjazdów:1938 m
Suma kalorii:28695 kcal
Liczba aktywności:86
Średnio na aktywność:57.46 km i 2h 34m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
60.14 km 6.00 km teren
02:32 h 23.74 śr. prędk.
V-max 35.56 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 26.0 °C

    piłkoszał mode OFF

    Niedziela, 17 czerwca 2012 | Komentarze 1

    I po herbacie.
    Życie polskiego kibica składa się głównie z bólu i cierpienia. Ja tam przyzwyczajony. Stało się to, czego życzyłem zbieraninie Dyzmy od samego początku. Marna to co prawda satysfakcja, ale jednak. Zajęliśmy ostatnie miejsce w grupie śmiechu. Mieli wszystko w zasięgu ręki i zjebali wszystko tymże samym machnięciem ręki. W sumie nie nowość. I bardzo dobrze że zjebali. Kac w polskich domach pozostanie co prawda przez kilka dni, ale za to zrobi się przy okazji wietrzenie rozgrzanych do czerwoności łbów. Znikną te skarpetki z lusterek, małe flagi i cylindry z głów wąsatych. Cyrk odjechał, kryzys pozostał. Niespłaceni podwykonawcy, wielomilionowe kredyty, niedokończone autostrady, wkurwieni związkowcy i taksówkarze. Wczoraj dorzucili do tego jeszcze zwłoki gen. Petelickiego, którego postanowiono odstrzelić jak gdyby nigdy nic w dniu meczu o wszystko (a kiedy mecz o honor?), kto by się nim przejmował kiedy cała Polska na festynie piecze ziemniaczki. Tusk miał jednak rację. Dopiął swego. Jesteśmy zieloną wyspą.



    Teraz czas rozliczeń i czyszczenia magazynów. Na pierwszy rzut leci Dyzma. Niestety o kilka lat za późno, ale warto było czekać. Jasia Wembleya nikt nie chciał słuchać. A szkoda.

    &feature=youtu.be

    W drugim rzucie powinien polecieć nasz Grzesiu Słoneczny. W końcu obiecał że to zrobi gdy nie wyjdziemy z grupy. Sprawdzimy zatem, czy jest człowiekiem honoru. Ja jednak obstawiam, że bliżej mu do człowieka humoru. Przy okazji foch na Reksia, który tak łatwo dał się wydymać krecikowi



    No dobra. Piłkoszał można wyłączyć. Wróćmy do swoich zajęć i do jeżdżenia na rowerze. Tak jakoś lżej dziś było bez tego całego EURO. Wszystko jest dobre, ale z umiarem. Nawet najpiękniejsze cycki na świecie miętoszone przez cały dzień w końcu zbrzydną. No dobra. Dwa dni. Pięć... Tydzień.



    Dane wyjazdu:
    49.52 km 7.00 km teren
    01:54 h 26.06 śr. prędk.
    V-max 37.67 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 19.0 °C

    afterek

    Niedziela, 27 maja 2012 | Komentarze 0

    Panie Płemierze, melduję wykonanie zadania. Sportowy tydzień zakończony sukcesem. A nawet lepiej. Na 9 ostatnich dni, 8 poświęciłem na jakiś sport, tudzież aktywność fizyczną. Nie wiem po co. Tzn. wiem, chciałem się przygotować na tygodniowy trekking po naszych pięknych górach w które udaję się już za tydzień, by uciec od tego pieprzonego komercyjnego zgiełku EURO i tych wszystkich umalowanych ryjów ozdobionych w kapelusze Andrzeja i obowiązkowe trąbki. Choć na chwilę. Było więc trochę roweru, trochę więcej biegania, a nawet siatkówka. Sie gra sie ma. Ale kondycja i tak wyjdzie w praniu.

    Dziś na zakończenie sportowego maratonu krótki, acz szybki poobiedni rowerowy trip do moich ulubionych Gass nad Wisłą. Mam jakąś organiczną słabość do tego miejsca.

    Po drodze napotkałem festyn z okazji Zielonych Świątek. Moda na koko koko jak widać wszechobecna.


    Jako, że EURO nie jest spoko ruszyłem dalej, do moich Gass. Pięknie tam dziś było. Późne popołudnie i w miarę pusto.





    Czyżby moja Małgorzata? Na pewno czyjaś.


    Mina Pana Zdzisława mówi sama za siebie. Nic dziś nie złowił... kurwa.


    Za to ten Pan w czarnych slipach złowił dziś całkiem dorodną sztukę


    Na koniec ustrzelone piękne Ducati i nieco gorsze volkswagenowe tło


    I po afterku. Do Gass wrócę pewnie pod koniec sezonu.

    Dane wyjazdu:
    65.46 km 5.00 km teren
    02:41 h 24.40 śr. prędk.
    V-max 33.37 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 22.0 °C

    Z wizytą na królewskich komnatach

    Sobota, 19 maja 2012 | Komentarze 2

    Niby blisko, a zawsze nie po drodze. Pałac rodu Bielińskich w Otwocku Wielkim to prawdziwa perełka Mazowsza, jedna z nielicznych dobrze zachowanych późnobarokowych siedzib magnackich w regionie. Ledwie 30 km od moich włości, kilka razy przejeżdżałem obok, ale nigdy nie wdepnąłem na komnaty z wizytą. Czas najwyższy nadrobić zaległości, a nóż, może znajdę tam swoją księżniczkę.

    Pałac ulokowany jest na sztucznej wyspie, znajdującej się mniej więcej w połowie pomiędzy Wisłą, a granicami Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, kilka km za Karczewem.


    Powstał w latach 80tych XVII wieku według projektu słynnego architekta Tylmana z Gameren.


    W drugiej połowie XIX wieku pałac popadł w ruinę. Został ponownie przywrócony do dawnej świetności po II wojnie światowej, jednak zanim powstało tu muzeum, w jego murach mieścił się poprawczak dla krnąbrnych dziewczyn, przesiadywał gen. Jaruzelski ze swoją świtą i kombinował jak tu uratować socjalizm, pełnił także funkcję hotelową dla rządowych gości z kraju i zagranicy. Pałac był także jednym z miejsc internowania Lecha Wałęsy. Tak mu się spodobało, że gdy został już prezydentem, Belweder mu nie wystarczył, i pojawiał się czasem w Otwocku Wielkim.


    Dopiero w roku 2004 pałac trafił w ręce Ministerstwa Kultury, a jego użytkownikiem stało się Muzeum Narodowe w Warszawie, które utworzyło w nim swój oddział Muzeum Wnętrz. Można je zwiedzić za 10zł. Mnie się nie chciało. Wolałem delektować się jego architekturą bryły. Szukałem też tej księżniczki.


    Miejsc widokowych i do odpoczynku pod dostatkiem. Ludzi można było policzyć na palcach jednej ręki. Nawet nie bałem się o pozostawiony rower wędrując po okolicy.


    Pałac powstał z inicjatywy zasłużonego dla Warszawy rodu Bilińskich, starej mazowieckiej szlachty z ziemi ciechanowskiej. Przedstawiciele rodu sprawowali urzędy senatorów i biskupów. Pałac był dla rodziny Bielińskich letnią rezydencją. No cóż. Mieli rozmach...


    Fasadę zdobią imponujące freski i rzeźby przedstawiające m.in. tympanon wypełniony sceną bachanalii z tańczącymi nimfami, satyrami i centralną postacią, którą jest bożek Pan. Lekko wyuzdane, nie?


    Imponującemu swoją wielkością przypałacowemu parkowi i ogrodowi przydałby się jednak dobry ogrodnik. Co prawda alejki są w miarę zadbane i oświetlone, jednak wszystko jest mocno i bez ładu porośnięte. Łazienki to to zdecydowanie nie są. Ale klimat, dzięki starym dębom jest.


    No cóż. Księżniczki swojej nie znalazłem. Małgorzaty również. Wróćiłemże więc do domu. Tym razem z wiatrem.

    Dane wyjazdu:
    67.24 km 8.00 km teren
    02:46 h 24.30 śr. prędk.
    V-max 34.59 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 25.0 °C

    Dziekanowski

    Sobota, 5 maja 2012 | Komentarze 5

    Za wczesnego małolata uganiając się na osiedlowym Wembley za piłką chciałem być Darkiem Dziekanowskim, tzn bardziej chciałem być Van Bastenem, ale Darek to był taki nasz, swojski medżik podwórkowy z końca lat 80-tych. Warszawiak, Legionista, wiadomo... stolica.

    Także tego.
    Darek dorobił się w swoim życiu wielu obyczajowych skandali oraz uznania w oczach pięknych kobiet. Strzelił też trochę bramek. W kadrze ze dwadzieścia, w Legii dwa razy więcej, oraz kilka dołożył w Piłkarskim Pokerze ;)

    Dorobił się także własnego jeziora ;)
    Jezioro Dziekanowskie znajduje się w powiecie warszawskim zachodnim, zaraz za Łomiankami w starym dorzeczu Wisły na wysokości Dziekanowa Leśnego, czy tam Nowego. Dziekanowskich tam jak mrówków.

    No więc sobie tam pojechałem, poleżałem, książkę poczytałem i opalające się laski obcinałem. Słowem, standard.




    A na cześć Dziekana nuta od Pablopavo


    Dane wyjazdu:
    93.30 km 30.00 km teren
    05:01 h 18.60 śr. prędk.
    V-max 37.30 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 28.0 °C

    Majówka Trophy

    Sobota, 28 kwietnia 2012 | Komentarze 0

    Czego to człowiek nie zrobi żeby się alkoholowo upodlić i najeść do syta. Wraz z trójką przyjaciół postanowiliśmy na rowerach dojechać w tym pieprzonym sierpniowym skwarze (tzn. mówią że kwietniowym ale ja im nie wierzę) do uroczej wioski w powiecie żyrardowskim, w której w latach 1889-1914 mieszkał i tworzył polski malarz Józef Chełmoński, a obecnie mieszka nasz przyjaciel, no, żeby się schlać i najeść kiełbasek z grilla, a potem wstać rano i zrobić to ponownie. W końcu majówka. Trzeba było to oblać.

    Ale najpierw trzeba było tam dojechać. Trasa improwizowana palcem po mapie. Przez Powsin, Zalesie Górne, okolice Tarczyna i Żabiej Woli, jakieś 80km w nieśpiesznym tempie. Po drodze trochę lasów, trochę błota, trochę asfaltów i klimatycznych wiosek, niby blisko Warszawy, ale jednak uczucie jakby się było na jakimś tournee gdzieś tam w Polsce.

    Mapa wyjmowana z plecaka w ciągu całego dnia pewnie ze dwadzieścia razy. Sam plecak też wypakowany pod sufit z myślą o spędzeniu na bogato libacji alkoholowej wraz z noclegiem, okazał się jak zwykle o połowę przesadzony z ciężkością.


    W lasach Chojnowskich obowiązkowe kąpiele błotne i kolarstwo przełajowe


    Ale także ciekawe odkrycia w zupełnej dziczy


    Kościół pod wezwaniem Zwiastowania NMP w Żelechowie został wniesiony w XV wieku. To tuż obok niego spoczywa ciało naszego Chełmońskiego właśnie. Tylko śmignęliśmy bo nam piwo stygło.


    Po całym dniu w siodle na tym bezlitosnym słońcu, które miało czelność boleśnie odwzorować na mym ciele ślad koszulki, której to już pewnie nie pozbędę się do końca roku, przyszła zasłużona nagroda. Zimne piwo i rozpoczęcie sezonu grillowego.


    No warto było tu przypedałować. Krajobraz jak z obrazów Chełmońskiego.


    Nierówna walka z alkoholem jak zwykle przegrana. Wróciliśmy pociągiem.

    Dane wyjazdu:
    39.07 km 33.00 km teren
    02:03 h 19.06 śr. prędk.
    V-max 36.58 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 20.0 °C

    Deep Forest

    Czwartek, 26 kwietnia 2012 | Komentarze 0

    No to się zrobiło zielono... Powiedziała matka do ojca po teście na płeć ich wspólnego dziecka. Czyli syn!

    Zieleń co prawda za chwilę nam spowszechnieje, ale póki co, jeszcze przez dwa najbliższe tygodnie taktowne będzie publiczne jaranie się wszech objawiającą się zielenią. No więc ja też się nią jaram, bo lubię jak jest ciepło i zielono. W ogóle lubię przełom kwietnia i maja, kiedy wszystko się budzi, także chuć w nas samych. Czerwiec jeszcze jako tako, ale lipiec to już z górki. Dnia ubywa, bliżej do jesiennej deprechy, do pieprzonych kurtek. Toleruje tylko dlatego, że jest jeszcze ciepło i Warszawa bardziej przejezdna w tym wakacyjnym okresie. Nadal jednak można coś spsocić ;)

    No więc wjechał ja że wreszcie dziś do tego lasu, by sobie ptaszków posłuchać i napawać źrenice zielenią. Klasycznie, nad Mienię, która jest najpiękniejsza właśnie o tej porze roku. W lato już jej nie lubię. Tzn mniej.

    Co ja pacze?


    W lesie więcej przełajowego kolarstwa jak to zwykle w kwietniu bywa. Zwłaszcza w MPK, gdzie dużo bagien, stawów i nimf wodnych, ale poza kilkoma błotnymi zatorami, zasadniczo, to jest piknie.



    No i Mienia. Jak zwykle wulgarna, bezpruderyjna, bezczelna i wyniosła. Lubię jej chaos i dzikość. Najlepiej wiosną.


    W zeszłym roku powaliło się drzewo. W tym, przebranżowiły je jakieś dobre duszyczki na mostek. Klimatyczny, nie powiem. Siadłem se.



    W tych jakże pięknych okolicznościach przyrody wyciągnąłem z plecaka jeszcze całkiem zimną Perłę. Nie muszę chyba pisać, że było dobre, nie?


    Zawiesiłem się i przesiedziałem tak w zupełnej ciszy i samotności dobre 40 minut.
    Aż się nie chciało wracać.


    Pozdro z nad Mieni. Wolność ludziom uwięzionym w szkle i aluminium.


    Jeszcze tylko szybka panoramka Warszawy z góry lotnika i sru do cywilizacji. Raczej niechętnie.


    Majówko. Nakurwiaj salto!

    Dane wyjazdu:
    46.60 km 0.00 km teren
    01:54 h 24.53 śr. prędk.
    V-max 32.52 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 14.0 °C

    zamiasto

    Sobota, 14 kwietnia 2012 | Komentarze 0

    A już miał być dzień na straty. Względnie rano, w sensie przed południem, okiem mym niewątpliwie zaspanym, rzuciłem przez okno i jeszcze w tej samej sekundzie siarczyście zakląłem. Nie wiem czy mnie moja sąsiadka-społeczniara usłyszała i czasem nie zanotowała w swoim kajeciku kolejnego niegodnego zachowania swojego sąsiada, ale też zasadniczo, w ogóle mnie to nie obchodziło. Miałem większy problem na głowie. Nazywał się deszcz, tudzież - jebany deszcz.

    Na szczęście po kilku godzinach Celsjusz uratował dupę tej czarnej rurze pogodynki z tvn, która miała czelność oznajmić publicznie i na cały swój wyziew, że deszczów niespokojnych dziś Warszawa na pewno nie uświadczy. O 13 na asfalcie wylegiwały się już tylko najbardziej leniwe kałuże, więc ruszyłem za miasto złowić trochę świeżego wiosennego powietrza.

    Z tą wiosną to jednak jest tak średnio na razie, o czym uświadomił mi bociek, który na moje pytanie, czy jej gdzieś przypadkiem nie widział, wypiął się do mnie swym piórczystym zadem.



    Za miastem jednak fajnie jest. Asfalt wydaje się równiejszy i mniej dziurawy. Samochodów jak na lekarstwo na receptę. Miejskich holenderskich rowerów nie ma w ogóle, a miejscowi na starych sowieckich Uralach znają swoje miejsce w szeregu i się nie lansują. Rześkie powietrze tylko ozdobione jest nutą gnojówki, którą leje się na pola niczym ciepłą wódkę w niedzielę. Ale to i tak lepsze od zapachu wielkomiejskich spalin.



    Dane wyjazdu:
    72.16 km 15.00 km teren
    03:10 h 22.79 śr. prędk.
    V-max 35.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 21.0 °C

    Prawdopodobnie

    Sobota, 1 października 2011 | Komentarze 1

    Wszystkie znaki na niebie wskazują, że najprawdopodobniej mamy właśnie do czynienia z ostatnim tak ciepłym i ładnym weekendem w tym roku. No więc trzeba było ten fakt wykorzystać, bo za chwilę mój rower zapadnie w zasłużony sen zimowy i będzie zimno i mokro i zimno i biało i... kurwa mać.

    Postaram się jeszcze dojechać do tych dwóch tysięcy kaemów, ale prawdopodobnie może mi się ta sztuka już nie udać. No ale póki co jeszcze żyjemy. Dziś dobry trip do Zalesia Górnego z wiatrem i średnią ponad 25 km/h. Powrót rzecz jasna z moim najlepszym towarzyszem wędrówek, czyli z mordewindem, zwanym też w pewnych kręgach jako 'jebany mordewind'.

    Zalesie, w którym nie byłem od ponad roku, przywitało mnie tak


    Nad jeziorkiem trenował sobie lokalny mistrz zdalnego pilota. Ależ kiedyś chciałem mieć takiego wodnego mini ścigacza. Sentyment ON


    I robił takie fajne ślizgi na nawrotach. Aj, jak pięknie. Sentyment OFF


    Pomost, a po prawej ostatnie wyznanie swojej miłości w oparach ciepłego słońca


    Lato mieliśmy do dupy, ale jesień wyjątkowo się Celsjuszowi udała


    Policzyłem sobie jeszcze podchodzące do Okęcia samoloty i po czternastym ruszyłem do domu. I po jesieni, w sumie.


    Dane wyjazdu:
    49.70 km 5.00 km teren
    02:03 h 24.24 śr. prędk.
    V-max 31.50 km/h
  • Suma podjazdów 20 m
  • Temperatura 20.0 °C

    Spaleni innym słońcem

    Niedziela, 25 września 2011 | Komentarze 0

    No tylko wyjrzałem rano po przebudzeniu za okno, tzn nie takie znów rano, bo już 11 była. Plany na dziś miałem wybitnie nierowerowe, no ale te słońce, ta pogoda, kurwa mać, no musiałem choć na chwilę wyjść i zrobić przynajmniej te marne pięćdziesiąt. To pewnie ostatnia, lub przedostatnia ciepła niedziela w tym roku. Na myśl o zawieszeniu roweru na zimowym kołku na cztery czy pięć miesięcy trochę mnie przeraża. No ale póki jesteśmy jeszcze spaleni nieco innym, jesiennym słońcem, trzeba korzystać.

    Tak sobie dziś mniej więcej pojechałem , o.



    Dane wyjazdu:
    40.77 km 10.00 km teren
    01:41 h 24.22 śr. prędk.
    V-max 36.50 km/h
  • Suma podjazdów m
  • Temperatura 23.0 °C

    Kto pije w ostatki, ten piękny i gładki

    Niedziela, 18 września 2011 | Komentarze 1

    Szesnaście dni zasłużonego odpoczynku od gułagu przechodzi właśnie do historii (kurwa, jak to boli). W tym czasie zaliczyłem 8 krajów, przejechałem 5500km (nie, nie na rowerze), przepłynąłem 190 mil morskich (też nie na bajku), ochlałem się różnorakich alkoholi w ilościach hurtowych, oraz systematycznie ćwiczyłem mięśnie szyjne, które z trudem nadążały za głową szalejącą za miejscowymi, skąpo odzianymi niewiastami.

    No ale na rowerze nie jeździłem.
    Na siłę mogę wymienić 8 czy tam 10 km przejechane na wyspie Lastovo (Chorwacja) na wypożyczonym w miejscowym hotelu za 5 Euro na godzinę rowerze, który tak swoją drogą wart był najwyżej trzy eurosy i był najgorszym jednośladem jaki miałem przyjemność w swoim życiu dosiadać.


    Innym doświadczeniem rowerowym było zderzenie z holenderską rzeczywistością. Czyli z drogami dla rowerów, parkingami i ogólnie z ilością bajkerów przypadających na 1km kw. (tysiąc siedmset pięćdziesiąt trzy i pół). Zwłaszcza to zdjęcie cyknięte przy dworcu kolejowym w Eindhoven spowodowało opadnięcie żuchwy. Szeroki kąt obiektywu i tak zdołał objąć tylko połowę tego parkingu. No weź tu kurwa znajdź swój rower.


    No ale w sumie i tak im nie zazdroszczę. Na te milion ileś tam rowerów widziałem tylko może jeden klasyczny góral. Wszyscy na tych miejskich holendrach w jeansach jeżdżą, w krawatach i gajerkach... wolę chyba jednak ten nasz, słowiański, rozbójniczy stajl.

    No ale my tu gadu gadu, a kilometrów za mnie nikt nie nar...
    Wylazłem więc dziś po tych ponad szesnastu już dniach przerwy na Radona i rozprostowałem dziadowskie kości. Chciałem sobie cyknąć szybkie 50-60km. No ale na pit stopie u staruszków moje plany zostały przekupione szaszłykami z grilla i butelką Rakiji (no nie mam pojęcia jak to się odmienia), którą to zresztą sam ojcu przywiozłem z Chorwacji. No co tu więcej gadać. Ubrzdyngoliłem się przeokrutnie i z szumem w głowie wróciłem śladami węża do domu.


    Foty Rakiji nie ma. Wypita.